Domowi Wydawniczemu Rebis dziękuję za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
„Był sobie psiak” Lizzie Shane przyciągnął mnie, a
jakże, tytułem. Taka psiara jak ja nie mogła przejść koło tej książki
obojętnie. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że pies będzie tu tylko tłem.
Maximus jest wielkim wilczarzem irlandzkim. W
pierwszej scenie demoluje kanapę swojego właściciela, Connora, eleganckiego i przystojnego
prawnika. To zdarzenie jest motorem do działania, żeby nauczyć Maxa dobrych
manier.
Jego trenerką ma zostać Deenie. Różowowłosa,
spontaniczna dziewczyna, dorywczo pomagająca w schronisku, a na co dzień
urządzająca przyjęcia urodzinowe, podczas których dziewczynki przebierają się
za księżniczki w strojach uszytych przez Deenie i bawią wedle jej scenariusza. Dziewczyna
ma podejście do psów i dzieci, ale jedyne czego pragnie to stale być w ruchu.
Wracając z jednej podróży już planuje następną. Umowa o pracę nad tresurą Maxa
niejako zatrzymuje Deenie w jednym miejscu.
Z początku Connor i Deenie nie pałają do siebie
sympatią. Jednak czując do siebie dziwny pociąg i lubią przebywać w swoim
towarzystwie. A plan, na który wpada dziewczyna (żeby udawać parę na ważnych
dla nich przyjęciach rodzinnych i biznesowych) wkrótce wywraca ich świat do
góry nogami.
Przyznam, że książkę czytało się dobrze. Nie była
ona zbyt wymagająca i jako lektura po dniu w pracy sprawiła się idealnie.
Żałuję tylko, że Maximus rzadko występował na jej kartach jako główny bohater,
ale cieszę się, że zarówno Deennie (nieco szalona i nietuzinkowa) oraz Connor
(poukładany, trochę sztywny, ale z dobrym gustem i pracowity) dali się lubić.
Co prawda nie jestem do końca pewna czy im
kibicowałam, ale kiedy oboje po raz kolejny mieli takie same rozterki,
wywracałam oczami z westchnieniem: „No zejdźcie się już”. Książka mogłaby być
krótsza o parę rozdziałów, tylko dlatego, że zarówno Deenie jak i Connor co
jakiś czas wracali myślami do tego samego (on poukładany, więc rozmyślał, że
nie chce szalonej żony. Ona szalona, więc rozmyślała, że nie chce poukładanego męża,
który ją „poskromi” i tak w kółko).
Oczywiście na kartach powieści pojawiają się także drugoplanowe
postaci, mniej lub bardziej rozbudowane. „Był sobie psiak” jest drugą częścią i
przyznam szczerze, że na początku lektury to odczuwałam. Miałam poczucie jakby
coś mnie ominęło, jakbym czegoś nie wiedziała. Z czasem było lepiej, ale i tak
pozostał mi jakiś niedosyt.
Miałam nadzieję na powieść z psiakiem w roli
głównej, dostałam historię miłosną dobrą na zimowe wieczory pod kocem, jeśli
ktoś oczekuje czegoś niezobowiązującego.
Polubiłam Maxa (oczywiście od razu), polubiłam Deenie, a nawet Connora, (choć jemu czasem należał się kuksaniec w żebra), a jeśli będę mieć okazję sięgnąć po pierwszą część książek o górskiej miejscowości Pine Hollow i schronisku „Kosmaci Przyjaciele” na pewno to zrobię.
Ocena: 6/10