wtorek, 26 kwietnia 2022

Mój powrót do Przytuliska: "Szpulki losów" R. Kosin

 


Długa i nieplanowana przerwa wkradła się w moje czytanie cyklu „Siostry Jutrzenki” autorstwa Renaty Kosin. Po prawie dwóch latach wreszcie sięgnęłam po trzeci tom – „Szpulki losów”.

Potrzebuję ostatnio takich książek, gdzie historyczne wydarzenia kontrastują z sielanką i spokojem dworu na wsi. Chyba udziela mi się brak słońca i chociaż na kartach książki mogę poczytać o szumiących łąkach i śpiewających ptakach.

Było to moje kolejne spotkanie z prozą pani Renaty, więc wiedziałam czego się spodziewać. Jednak czas podziałał na niekorzyść dla mojej pamięci.

Czułam się jakbym przypadkiem trafiła na któryś z kolei tom cyklu i czytała bez znajomości poprzednich. Dwa lata i prawie 100 książek później błądziłam początkowo niemal po omacku. Wszystkie poprzednie wydarzenia musiałam sobie mozolnie przypominać, a i tak chyba nie uzyskałam stuprocentowego sukcesu.

Na szczęście na ostatniej stronie książki znajduje się drzewo genealogiczne. Z jego pomocą i przy maksymalnym wytężeniu niemłodej już przecież pamięci udało mi się przywołać niektóre rzeczy.

Nawet jednak mimo tej niedogodności, czerpałam z lektury prawdziwą przyjemność.

Poznana przez czytelnika w poprzednich tomach Michalina jest już dorosła. Kończy właśnie studia z filologii polskiej, szuka rodzinnych korzeni i mierzy się z własnymi problemami i rozterkami. Siedemdziesiąt lat wcześniej w Przytulisku i Boguduchach nie jest wcale spokojniej. Dzieci dostarczają rodzicom trosk, wybierając nierzadko zupełnie inną drogę niż widzieliby dla nich najbliżsi. W dodatku gdzieś na horyzoncie majaczy już widmo II wojny.

Poszukiwania Michaliny docierają do kilku ekscytujących punktów, kiedy przychodzi do niej list z Rosji a ona sama odkrywa, że jedna z jej ciotecznych babek wciąż żyje i mieszka w Warszawie.

W zasadzie zarówno „Szpulki losów” jak i styl pisarki pani Renaty nie mają minusów. Z radością sięga się po kolejne tomy. Nie miałam też odczucia, jakie czasem mam w czytanych powieściach, których akcja prowadzona jest dwutorowo, że kończąc jeden wątek np. w XIX wieku, nie mam wcale ochoty wracać do akcji prowadzonej współcześnie i najchętniej czytałabym tylko o latach minionych. W całym cyklu interesowały mnie zarówno przejścia licznej rodziny Witolda i Arachny, jak i perypetie Michaliny, która mimo przeciwności starała się dotrzeć do historii swoich przodków. Trochę dezorientujące mogą być przeskoki w czasie, (w pewnym momencie między jednym a drugim rozdziałem Michaliny mijają 4 lata), ale ostatecznie nie jest to jakiś wielki problem.

Akcja urywa się w dość emocjonującym i zatrważającym momencie, dlatego z niecierpliwością będę czekać na możliwość przeczytania kolejnego tomu.

Perypetie rodziny Śmiałowskich czyta się z prawdziwą przyjemnością. Pamiętam, że poprzednie tomy pochłonęłam, a że było to akurat na przełomie wiosny i lata 2020, mogłam wykorzystać piękna pogodę do czytania w plenerze. W dodatku w samym środku pandemii. Gdy wspominam tamten czas, mam wrażenie, że wtedy jakoś człowiek nigdzie się nie spieszył. Kiedy myślę o „Siostrach Jutrzenki” czuję słońce na twarzy a nawet mrużenie oczu od czytania w pełnym świetle, wokoło jest zielono, obok mnie stoi kubek kawy a ja wiem, że mam przed sobą cały dzień z książką.  To idealne tło do lektury takiej powieści.

Przeczytane: 24.04.2022

Ocena: 7/10

sobota, 16 kwietnia 2022

Teoś stał się Teofilem: "Wdowi grosz. Wrzeciono Boga" A.H. Wojaczek

 


Muszę przyznać, że czekałam na drugi tom „Wrzeciona Boga” z pewną niecierpliwością, dlatego chciałabym podziękować Wydawnictwu Szara Godzina za egzemplarz do recenzji.

Kiedy rozstawaliśmy się z Teosiem był on wciąż chłopcem z poobdzieranymi kolanami. Dlatego spodziewałam, że takim też zobaczymy go w części drugiej. A jednak nie. We „Wdowim groszu” nasz przyjaciel Teoś jest już dorosłym Teofilem.

Akcję mamy poprowadzoną dwojako, jednak w inny sposób niż w tomie poprzednim. Nie znajdujemy tu rozdziałów z perspektywy Teofila, zamiast tego autor zdecydował się na przeskoki w czasie.
Z młodym Teofilem spotykamy się w 1921 roku, śledzimy jego powstańcze kroki, słyszymy jak serce równym, mocnym rytmem bije mu dla Polski. Wszystko co robi, robi dla ojczyzny. Ale mamy też właściwą akcję, tę rozgrywającą się w 1935. Smród nazizmu już wdziera się w nozdrza, a Teofil, bohater powstań, młody, silny mężczyzna… czuje się przegrany, niepotrzebny i wyzuty jak skórka od chleba. Ma trzydzieści trzy lata i jedyne co utrzymuje go przy życiu to myśl o boju i powstańczych kamratach. Pracuje jako szkolny woźny, co uwłaszcza mu szczególnie i nie przynosi popularności wśród młodzieży. Jego żoną jest Klara, która poznaliśmy w pierwszym tomie, teraz pielęgniarka, mająca na głowie swoje ognisko domowe i biadolącego męża. Aż pewnego dnia na drodze Teofila staje jego przyjaciółka z przeszłości. Ale nawet ona nie jest w stanie wybić mu z głowy walki z Niemcami.

Przyznam, że poczułam się nieco rozczarowana, odkrywając, że Teofil w drugim tomie jest już dorosłym człowiekiem. Szczególnie lubię książki dla dorosłych, w których bohaterami są dzieci. Mają one nieprawdopodobny urok, jeśli oczywiście autor potrafi sobie z tym poradzić. A Andrzej H. Wojaczek radził sobie z tym jak nikt. Dlatego z zainteresowaniem śledziłam wątek nowego chłopca w szkole, gorola Ryśka, który nie potrafił odnaleźć się w śląskiej rzeczywistości. Wątek jednak nieco się urwał, mam nadzieję, że Pan Andrzej powróci do tego w trzecim tomie.

Trudno jednak mieć pretensję do autora o tak mocne przyspieszenie w czasie. Zapewne realizował swój plan na powieść, która mimo tego, że nie miałam już do czynienia z Teosiem, była świetna i zajmująca.

Autor ponownie wykazał się bardzo dobrym stylem i żartobliwymi dialogami, choć w związku z dorosłością i sytuacją życiową Teofila, komicznych sytuacji jest jednak mniej. Tak samo jak wydaje mi się, że w tym tomie dostaliśmy mniej śląskiej gwary. Na szczęście to co zaprezentowano, wystarczało aby książka po raz kolejny osiągnęła swój wyjątkowy klimat.

Ponownie z przyjemnością obserwowałam, jak w Teofilu budzi się świadomość narodowa. Tym razem pomogła mu w tym sztuka teatralna. Z prawdziwym przejęciem czytałam o jego pierwszych próbach na deskach sceny oraz wrażeniach jakie robiło to na widzach. Miłość do ojczyzny jest bowiem miłością niezwykłą, a miłość tak wielka, aby za nią walczyć i umierać zasługuje na podziw i uznanie, (tak, romantyczny to pogląd, ale pisząc to nie sposób nie myśleć o naszych niesamowitych ukraińskich sąsiadach, którzy bez wahania rzucili się w wir walki z rosyjskim agresorem). Ma to tylko jedną wadę. Teofil w swoim bojowym nastawieniu nie widział niczego poza walką i niedolą. Nie potrafił dostrzec Klary, która ciężko pracowała i prosiła o miłość. Nie dostrzegał Ewy, która mimo nieco egoistycznych pobudek, również próbowała tchnąć życie w tego zgorzkniałego mężczyznę.

Czytelnik może być zdziwiony, że w powieści zabrakło miejsca dla najlepszego przyjaciela Teosia z lat chłopięcych – Chimka Bugdoła. Trudno zgadnąć czy Chimek pojawi się w kolejnej części, ale jego przeprowadzka również musiała zostawić w sercu przyjaciela ranę. Postacią natomiast, która zasługuje na specjalne wyróżnienie jest Józef. Kuzyn Kłoska, dzielny zawadiaka to taki mężczyzna, który potrafiłby porwać za sobą tłumy. Mnie porwał.

Chyba nie polubiłam zbytnio dorosłego Teofila. Był mrukiem, który stanowczo za często zaglądał do kieliszka i stanowczo za często głupio ryzykował. Za progiem domu miał wszystko, czego tylko dorosły człowiek powinien chcieć i potrzebować, (w gruncie rzeczy człowiek nie potrzebuje wiele, to dach nad głową i ciepło domowego ogniska, które się odczuwa, kiedy zamyka się za sobą drzwi po całym dniu pracy). Być może zrozumiałabym go bardziej, gdybym została postawiona w podobnej sytuacji. Być może walka o ideały faktycznie jest wciągająca i uzależniająca, ale na przykładzie Teofila widać, jak bardzo jest też druzgocąca. Kiedy idealiści przestają być potrzebni, przychodzi szara rzeczywistość. Teofil żyjący dla ideałów, szukał w tej szarej rzeczywistości jedynie problemów, które rzadko udawały się rozwiązać po jego myśli. A biorąc pod uwagę fakt, że w powieści zbliżamy się do II wojny światowej, spodziewam się, że w trzecim tomie zobaczymy się z Teofilem w jednym z okopów.

Dziękuję Panu Andrzejowi za kolejne spotkanie z Teosiem Kłoskiem. Jednocześnie przyznaję, że martwię się o naszego bohatera i mam nadzieję, że jego autodestrukcyjne zapędy nie doprowadzą go w końcu na przysłowiowy stryczek. Czekam na trzeci tom, (mam nadzieję, że powstanie) z niecierpliwością. Autor zostawił nas z kilkoma znakami zapytania, więc gorączkowo odliczam dni do sięgnięcia po następną część.

Przeczytane: 15.04.2022

Ocena: 7/10

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Gdzie moja miłość do fantastyki?: "Dzieci starych bogów. Śmiech diabła" A. Miela

 



„Śmiech diabła” z cyklu „Dzieci starych bogów” Agnieszki Mieli to kolejna z książek, które trafiły do mnie wskutek booktouru. I w zasadzie powinnam napisać dwie recenzje. Pierwszą o powieści, którą przeczytałam. Drugą o sobie, jako czytelniczce fantasy.

W swojej książce Pani Agnieszka zabiera nas do fikcyjnego państwa, Kerhalory. Nasze pierwsze spojrzenie na otaczający świat to spojrzenie dwunastoletniego chłopca, który dostał od ojca trudne zadanie. Tak trudne, że wie, iż nie wyjdzie z tego żywym. Ma on bowiem zabić wojownika, nazywanego Lisem. Zrządzeniem losy młody Bertram natyka się na jego córkę, Aine zwaną Wilgą. Przemarznięty i chory chłopiec znajduje schronienie i opiekę wśród innych szkolonych przez Balora dzieci. Tak mijają lata. Nieszczęście, które spada na całą wioskę oraz rodzinę Aine i Bertrama, nie tylko ich poróżni i rozdzieli, ale także popchnie do długiej wędrówki w celu odnalezienia odpowiedzi, pomocy i siebie nawzajem.

Fabuła wskazuje na typowe fantasy. Drużyna, kłopoty, wędrówka, nawet mapka. Można by powiedzieć, że powieść Pani Agnieszki niczym się nie wyróżnia. I może faktycznie odznacza się tym, czym fantastyka stoi. Niemniej jest w „Śmiechu Diabła” coś wyjątkowego. I choć z przykrością stwierdzam, że tym czymś nie jest fabuła to z radością mogę oznajmić, iż chodzi mi o… kunszt autorki. Gdybym nie wiedziała, że jest to debiutancka powieść, nigdy bym czegoś takiego sama nie stwierdziła. Treść była dopracowana w każdym calu. Wyczerpujące opisy zarówno świata zewnętrznego, jak i uczuć i rozterek bohaterów. Niejednokrotnie błyskotliwe dialogi, (choć zdaje się, że ironiczni, sypiący uszczypliwościami główni bohaterowie to już w literaturze norma), świetne opisy walk i zgrabne poprowadzenie akcji. Zarówno Bertram jak i Aine mogą wzbudzać sympatię, (oraz wszelkie inne uczucia w miarę postępowania fabuły, ale dla mnie to plus, bo to znaczy, że nie są czytelnikowi obojętni; co oznacza, tak, owszem, oboje w pewnym momencie stają się zwyczajnie irytujący ;). I to chyba tyle z plusów. A dlaczego? O tym napiszę trochę później.

Jeśli zaś chodzi o minusy to z całą pewnością najbardziej denerwujące i dezorientujące były przeskoki czasowe. Nie zdążyłam jeszcze dobrze poznać Aine i Bertrama jako dzieci, kiedy na następnego stronie okazali się już być niemal dorośli. Nie zdążyłam wczuć się w beznadzieją sytuację Wilgi, kiedy nagle… minęły 4 lata. Dekoncentrowało mnie to. Sprawiało, że w pewnym momencie… przestało mnie obchodzić co dzieje się z bohaterami. I to chyba mój największy zarzut. Rozumiem, że autorka chciała pchać fabułę naprzód. Moim zdaniem chyba jednak trochę za szybko. Bez tłumaczenia co działo się w czasie, w którym nie widzieliśmy się z bohaterami. A cztery lata to długo. Mogło wszak zdarzyć się wszystko. Jeśli mam spędzić z jakimś bohaterem kolejne 400 stron, chciałabym choć trochę się do niego przywiązać. Ale w tym celu muszę go poznać. Zastanawianie się przy każdym kolejnym rozdziale czy aby nie minął już jakiś czas, nie wyszło moim próbom przywiązania na dobre.

Klasyczny chwyt z „Kto się czubi, ten się lubi” chyba też nie do końca na mnie zadziałał. Bohaterowie w swych dorosłych wersjach, zwłaszcza po tragedii w Nomander zaczęli mnie irytować. Niektóre ich motywacje były dla mnie niezrozumiałe, (jak chociażby zarzut, że Aine jest winna masakry, ponieważ przeżyła. Rozumiem, że Bertrama zaślepiał żal i żałoba, nie zmienia to faktu, że Wilga też wszystko straciła tamtego dnia. Nie klei mi się rozumowanie i Bertrama i jej ojca, że w związku z tym należy ją obwiniać).

Szkoda też, że tak niewiele wiemy o otaczającym nas świecie. Ale ponieważ to dopiero pierwszy tom, myślę, że otoczenie zostanie rozbudowane.

I to chyba sprowadza nas do drugiej recenzji: mnie jako czytelnika fantasy. Wyrosłam z tego. Jeszcze rok temu twierdziłam, że nie, ale najwyraźniej była to już równia pochyła. Może to efekt „przeczytania”, lata temu pochłonęłam tak dużo książek fantasy, że już zwyczajnie bo(o)kiem mi wychodzą? A może jestem zmęczona kliszami? Bo czy każdy karzeł musi być inteligentnym, sarkastycznym alkoholikiem? A czy wytrenowana w walce dziewczyna, swobodnie operująca dwiema szablami, (w tym wypadku nie mieczami) nie brzmi jakoś znajomo?

Mam w planach jeszcze kilka książek fantasy do przeczytania, ale prawdopodobnie nie będą przełomowe i w moim postrzeganiu nic się nie zmieni. Po drugą część „Dzieci starych bogów” też raczej nie sięgnę, właśnie z powodu tego, że (co przyznaję z bólem serca) chyba nie jestem już fanką tej najwspółcześniejszej fantastyki. Może gdzieś tam, pod czyjąś ręką powstaje coś świeżego, co kiedyś znów mnie oczaruje, jak niegdyś klasyka fantasy czy cykl o Temerairze Naomi Novik. Póki co wrócę do innej literatury, tej, która sprawia mi radość.

Na koniec chciałam zaapelować do Pani Agnieszki, bo wiem, że to przeczyta. Proszę nie brać sobie tych wszystkich słów do serca. Jestem oczarowana Pani piórem oraz zadowolona, że trafiłam na kogoś z talentem, dlatego zamierzam Pani kibicować. A także obserwować rozwój kariery. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się na bardziej podatnym dla mnie literackim gruncie. Życzę samych sukcesów. Jestem pewna, że przyjdą.

Przeczytane: 02.04.2022

Ocena: 6/10