piątek, 29 lipca 2022

"Sztuka jest córką wolności": "Dom na Riwierze" N. Lester

 


Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Słowne miałam okazję przeczytać „Dom na Riwierze” Natashy Lester.

Możliwość zrecenzowania tej książki bardzo mnie ucieszyła. Od jakiegoś czasu lubię podczytywać obyczajówki z II wojną w tle, choć wcześniej od nich stroniłam. Trudno jednak unikać ich w nieskończoność, ponieważ od kilku lat są na topie, a II wojna światowa została już literacko przemaglowana na każdą możliwą stronę i z każdego możliwego punktu widzenia.

Co prawda opis „Domu na Riwierze” trącił mi „Dziewczyną z Paryża” Kristy Cambron, którą przeczytałam w styczniu tego roku. Nie zniechęciło mnie to jednak. Chciałam poznać historię ratowania dzieł sztuki z Luwru z kolejnej perspektywy.

Powieść prowadzona jest dwutorowo (to też ostatnio modne). W latach wojennych główną bohaterką jest Eliane, pracownica Luwru. Współcześnie śledzimy natomiast losy Remy, kobiety związanej z modą vintage, przeżywającą stratę męża i córki.

W książce Natashy Lester nie brakuje emocji. Eliane wychowywana przez ojca alkoholika wśród licznego rodzeństwa i zapracowanej matki, ciuła grosz do grosza, żeby tylko móc wykarmić rodzinę. Niemal w chwili wybuchu wojny, spotyka mężczyznę, którego zaczyna traktować jak miłość swojego życia. Xavier zresztą jej się oświadcza, ale w wyniku splotu okoliczności, w których przyszło im żyć, zaręczyny zostają zerwane. Lata wojny nie poprawiają egzystencji Eliane. Mierząc się ze stratą większości rodziny, w dalszym ciągu próbuje jakoś przetrwać. Nie rezygnuje z pracy w Luwrze, gdzie w charakterze pomagierki nazistów, przygotowuje dzieła sztuki do transportu do Rzeszy. W rzeczywistości jednak pracuje dla ruchu oporu. Mimo złamanego serca, niechcianych zalotów i walki o przeżycie w wojennej rzeczywistości, nie poddaje się i każdego dnia wyczekuje uwolnienia ukochanego Paryża.

Remy natomiast zaszywa się w pięknym domu na Riwierze, który odziedziczyła po nieznanych jej rodzicach. Przeżywa tam w samotności utratę męża i dziecka, którzy zginęli w wypadku samochodowym dwa lata wcześniej. Los nie pozwala jej jednak popaść całkowicie w marazm, depresję i rezygnacje. Na jej drodze staje Adam z całą swoją rodziną i mimo obaw Remy, jej życie zmienia się o 180 stopni.

Czytając książkę, nie sposób nie zauważyć, że autorka chciała przekazać nam te wszystkie trudne emocje, zagłębić się w wojenną rzeczywistość, wniknąć w umysły przepełnionych rozpaczą kobiet. Powieść ma zresztą wszystkie cechy, żeby się udać. Modny temat wojenny, walka ze złem, próby ratunku ważnych dla cywilizacji dzieł sztuki, mieszankę emocji i plot twisty. Co więc poszło nie tak, że czytałam ją prawie dwa tygodnie i tak ciężko było mi się nad nią skupić?

Myślałam o tym, jeszcze w trakcie lektury. Dlaczego tak powoli idzie mi czytanie książki, która jest dobra? Być może jest w tym jakaś wina czcionki, ale umówmy się. Nawet najmniejsza czcionka nie przeszkodzi mi w całkowitym wchłonięciu w lekturę. I w zasadzie chyba znalazłam przyczynę. Mimo tylu emocji, niepewnych losów Eliane i obserwowania jak Remy układa sobie życie na nowo, nie poczułam więzi z żadną z nich, (Remy pod koniec książki wręcz mnie zirytowała, choć przyznaję, że nie wiem co zrobiłabym w jej sytuacji, doświadczając tak wielkiej straty, niemniej w tym momencie, teraźniejsza ja, (która ma nadzieję, że nigdy nie będzie przeżywać tego samego) była wkurzona niezrozumiałą dla mnie decyzją głównej bohaterki).

Z większym zainteresowaniem wyczekiwałam pojawienia się Xaviera. Jego lawirowanie pomiędzy dobrem a złem, nazistami a ruchem oporu, aliantami a Rzeszą było niesamowicie fascynujące i wiem, że gdyby to on był głównym bohaterem, a nie został zdegradowany do roli ukochanego głównej bohaterki, mogłabym czytać tę powieść z wypiekami na twarzy. Eliane była dla mnie mdła, a sama wojna w powieści jakoś nie zdjęła mnie grozą, (a przecież doskonale wiem, jak okrutna i przerażająca była II wojna światowa). Hitlerowcy byli głównie od krzyczenia, niby były wzmianki o rozstrzelaniach czy wywózkach ludzi, ale to raczej suche fakty. Bohaterka była świadkiem raptem jednej okrutnej sceny na ulicy. Brakowało wieści z innych części frontu. Wszyscy wyczekiwali lądowania aliantów, ale nie dostrzegłam też informacji, w którym momencie szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę przeciwników Rzeszy. Eliane posiłkowała się po prostu zasłyszanymi informacjami. Zabrakło mi trochę historycznych wzmianek bezpośrednio od autorki.

Na największą uwagę zasługuje natomiast postać Rose Valland. Dopóki po raz drugi w kolejnej książce nie zetknęłam się z jej nazwiskiem, nie wiedziałam, że żyła naprawdę i faktycznie z narażeniem życia ukrywała dzieła sztuki. To fascynująca postać, która zasługiwałaby na osobą powieść ze sobą w roli głównej, zamiast mdłej Eliane.

Historia Remy z początku nawet mnie wciągnęła, mimo że wszystko zmierzało w jej relacji z Adamem we wiadomym kierunku. Ale później przestałam rozumieć jej zachowanie.

Mimo tego, że książka zawierała kilka plot twistów były one raczej do przewidzenia. Miały pewnie podkręcić atmosferę, jednak domyśliłam się wszystkiego dużo wcześniej niż autorka nam to przedstawiła.

To nie jest tak, że książka jest zła. Jest dobra. Dla miłośników tragicznych historii miłosnych będzie idealna. Dla miłośników literatury z wojną w tle również. Sęk w tym, że czytałam już książkę o bliźniaczej fabule i ona podobała mi się zdecydowanie bardziej.


*cytat z Friedricha Schillera, wykorzystany również w książce


Przeczytane: 29.07.2022

Ocena: 6/10

czwartek, 21 lipca 2022

Ciemne chmury nad Hubertem: "Balwierz" K. Bonda

 


„Balwierz” – szósty tom serii o Hubercie Meyerze Katarzyny Bondy przemierzył ze mną sporo kilometrów. Najpierw był na Dolnym Śląsku, później w czeskiej Pradze. Niestety w każdym z tych miejsc tkwił zamknięty w walizce, gdyż nie miałam nawet czasu przysiąść i skończyć poprzedzającej go książki, a tym samym zabrać się za niego, (wychodzi na to, że sprowadziłam w tych wojażach Huberta do roli „kogoś na zapas”, na wypadek gdybym nie miała co czytać i chyba nie byłby z tego zadowolony, gdyby się dowiedział ;). Ale wreszcie nadszedł jego czas, a ja mam lekturę „Balwierza” za sobą już od paru dni.

Ta część rozpoczyna się bezpośrednio po wydarzeniach w „Klatce dla niewinnych”, bo już tego samego wieczoru. Hubert wskutek tego, co go spotkało musi zaszyć się na Podlasiu w chatce na odludziu należącej do jego przyjaciela, Domana. Jego spokój i odosobnienie nie trwa nawet pięciu minut (dosłownie!). Policyjne radiowozy obwieszczają wszem i wobec, że w tej cichej, jak dotąd, Narwi wydarzyło się coś złego, a psycholog śledczy i profiler w jednej osobie będzie idealny nabytkiem dla lokalnego śledztwa.

Sprawa od początku nie jest prosta ani delikatna. W Narwi zostają odkryte dwa ciała. Miejscowego księdza z odstrzeloną głową i sześciolatka, z którego dosłownie spuszczono krew. W trakcie poszukiwań sprawcy, okazuje się, (jak to zwykle bywa), że spokojna miejscowość, w której wszyscy się znają nie jest wcale taka sielska i anielska. Na domiar złego pojawiają się kolejne ofiary, a zaangażowany w sprawę Meyer ignoruje ciemne chmury zbierające się nad jego głową. Wszystkie problemy, które obsiadły go niczym uciążliwe muchy w poprzednich tomach, zamieniają się teraz w spuszczone ze smyczy wściekłe psy, co doprowadza do tragicznego finału.

Pani Kasia jak zwykle mnie nie zawiodła. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że obok „Florystki” „Balwierz” to najlepsza z odsłon o Meyerze. Co i rusz podrzucane czytelnikowi tropy oczywiście myliły drogę, a zakończenie sprawy było raczej niespodziewane.

Oczywiście klasycznie otrzymaliśmy tu nieco zblazowanego Meyera, który nie potrafi porzucić myśli o prokuratorce Rudy, a jednocześnie wydawał mi się jakiś bardziej zaangażowany. Jakby wkręcenie się w podlaską sprawę miało być remedium na jego warszawskie przygody z poprzedniego tomu.

Z przyjemnością znowu śledziłam jego pracę, podglądając jak nie daje się zwieść ani pięknym kobietom ani cwanym kłamcom. W tym tomie Pani Kasia przybliżyła nam też jak mniej więcej wygląda współpraca policji z lokalnymi mediami, (w tym wypadku z prasą), co może zachęcić sprawcę do ujawnienia się lub popełnienia błędu. Podobało mi się też w tej części, że autorka nie unikała trudnych tematów, jak np. mało świątobliwe i skromne życie lokalnego duchownego. To zawsze kontrowersyjny temat, a jednak świetnie wpasował się w zagmatwaną sprawę kryminalną.

Przede mną kolejna część. Przyznam, że czekam na nią z niecierpliwością, jednak od lat mam taki system, że nie czytam książek tego samego autora jedna po drugiej. Kiedyś popełniałam te błędy i mam wrażenie, że nie cieszyłam się odpowiednio lekturą. Chcę uniknąć zmęczenia stylem czy formułą, a Meyer zdecydowanie nie zasłużył na to by być nim zmęczonym. Dlatego chwilę jeszcze poczeka. Lada moment pochylę się nad nim znowu i sprawdzę jak sobie radzi, zwłaszcza po zakończeniu, które w „Balwierzu” zaserwowała nam Pani Kasia.

Przeczytane: 17.07.2022

Ocena: 7/10

środa, 13 lipca 2022

Pod kloszem w Odessie: "Wszystko dla ciebie" K. Ryrych

 


Pierwszy tom „Czarnej walizki” Katarzyny Ryrych zatytułowany „Wszystko dla ciebie” skusił mnie tematyką i dobrymi opiniami. Nie była to książka przesadnie reklamowana na instagramie, nie widziałam jej w mediach. Nie wyskakiwała z każdej szafy ani nie została nadmuchana do rozmiarów arcydzieła. Przeszła troszeczkę bez echa. Jej drugi tom został już także wydany i w sumie poziom popularności serii nie wzrósł. A przynajmniej ja tego nie zauważyłam.

Katarzyna Ryrych we „Wszystko dla ciebie” zaczyna z wysokiego C. W klasztorze we Lwowie zdarza się cud. Zakonnica w podeszłym już wieku, znajduje na progu dzieciątko. Jest środek zimy, dziecko jednak żyje, ogrzewane bochenkiem świeżego chleba. Siostra Agłaja dostaje przykaz od samej Najświętszej Panienki, aby ochrzcić dziecko imieniem Mikołaj. Tak też się dzieje, a Agłaja w nagrodę dostępuje cudu możliwości wykarmienia dziecka. Chłopiec szybko zostaje adoptowany przez bogatą parę z Odessy i odtąd tam toczy się jego życie. Z dala od wszelkich problemów i okrutnego świata, wychowywany jest pod kloszem jak małe książątko. W dodatku ważą się również losy jego przyszłości i ożenku. Czas mija, Mikołaj rośnie i dojrzewa. Odkrywa świat najpierw oczami dziecka, później nastolatka aż w końcu staje się dorosły i żonaty. Równolegle poznajemy losy dość ekscentrycznej pary byłego złodziejaszka, Arbuza i aktorki Lidii, którzy zupełnie przypadkiem zostali rodzicami chrzestnymi Mikołaja.

Styl Pani Katarzyny jest momentami bezkompromisowy i dosadny. Zazwyczaj w książkach o tej tematyce, autorki (tudzież autorzy) próbują opisywać niektóre sytuacje na okrętkę za pomocą wymyślnych metafor. Książkę do tego czyta się szybko, pomaga w tym nie tylko czcionka, ale także rozmiary powieści. Liczy ona bowiem zaledwie 250 stron. Przeczytałam 150 z nich w ciągu jednego dnia, co nie zdarzyło mi się od dawna. Odkładałam książkę z poczuciem, że oto jednak się da zacząć i skończyć książkę niemal w ciągu doby. Przyznam, ze byłam tym nieco skołowana, przyzwyczajona jestem raczej do faktu, że oczy zamykają mi się po pięćdziesięciu stronach, gdyż nieubłagany budzik dzwoni o szóstej rano. I nie mogę też powiedzieć, że czytałam bez przerwy cały dzień, że się uparłam. Co to to nie. Zdążyłam ugotować obiad, pojeździć na rowerze, zająć się sprzątaniem i kwiatkami na cmentarzu. A piszę o tym wszystkim, ponieważ jestem zwyczajnie z siebie dumna :D

Wracając do książki. Sam Mikołaj, nawet jako główny bohater do pewnego momentu nie wzbudzał we mnie przesadnych uczuć. Przyjemnie się czytało o jego przyjaźni z chłopcem z niższych sfer i żałuję, że Autorka tak szybko skończyła ten wątek. Nastąpił jednak moment w książce, w której poczułam się jego bratnią duszą. Był to moment jego wyjazdu do Zakopanego. Odczułam wtedy na własną skórę jego zachwyt na widok Tatr i tęsknotę do codziennego ich oglądania, (chciałabym wyjrzeć przez okno każdego dnia i zobaczyć Giewont i niech mi nikt nie próbuje wmawiać, że znudziło by mi się, że przestałabym zauważać góry, będąc tam, bo to tak jakby mi ktoś powiedział, że pewnego dnia znudzę się czytaniem książek – nie ma szans). Moje tożsame z Mikołajem uczucia nie minęły, kiedy postanowił wyprawić się do Krakowa, (gdyż obok Podhala jest to drugie miejsce, o którym gdyby ktoś powiedział: „Pakuj się, będziemy mieszkać w Krakowie” byłabym gotowa w ciągu pięciu minut) i odkrył zalety tamtejszej bohemy, (jako sercem artystka nieustannie widzę się w zadymionej piwnicznej knajpce na Rynku Głównym, ubrojona w kartkę papieru i pióro i głowę pełną marzeń, notująca w swym mniemaniu wielką powieść, podczas gdy moi kompani-artyści przy sąsiednim stoliku raczyliby się absyntem i klepali równie słodką biedę co ja). Poza przyjaźnią z Sieńką, żałuję również przyjaźni Mikołaja z Marią. W dzieciństwie byli nierozłączni, nie poróżniała ich płeć, byli przyjaciółmi. Szkoda, że przestali się rozumieć i wpadli w sidła uknutego wcześniej losu.

Ale Mikołaj nie jest przecież jedynym bohaterem tej powieści. Jego mamka Chaja to ciekawa postać, choć jej przeistoczenie się w kobietę sukcesu uznałam za nieco niewiarygodne. Może dlatego, że została nam oszczędzona żmudna droga na szczyt. A szkoda. Z treści dowiadujemy się tylko, że Chaja po latach tułaczki osiągnęła popularność i tyle. Zresztą autorka przeskakiwała w latach chętnie. Wszak śledzimy drogę Mikołaja od noworodka do dorosłości i to zaledwie na 250 stronach.

Najjaśniejszym punktem lektury był Arbuz i Lidia. Do nich zapałałam największą sympatią, mimo wątpliwej moralności obojga. Byli sprytni i zakochani w sobie, choć nie brakowało w ich życiu też gorzkich momentów. Czytałam o nich z prawdziwą przyjemnością.

W ogóle czytałam tę książkę z przyjemnością i cieszę się, że mimo niewystarczającego szumu, trafiła ona w moje ręce. Chętnie sięgnę po drugi tom, żeby przekonać się jak potoczą się dalsze losy tych, których poznałam na kartach pierwszej części.

Przeczytane: 09.07.2022

Ocena: 7/10

czwartek, 7 lipca 2022

Blade twarze kontra indiańska magia: "Manitou" G. Masterton

 


Rok po debiucie Stephena Kinga, który ruszył na podbój czytelniczych serc za pomocą „Carrie”, na rynku książki pojawił się nowy gracz – Graham Masterton.

Jego debiut nosił tytuł „Manitou” i opowiadał o siedemnastowiecznym indiańskim szamanie, który korzystając z ciała młodej dziewczyny, wraca do żywych. Sęk w tym, że choć w chwili jego pojawienia się jest już XX wiek, potężny szaman wciąż pała żądzą zemsty na białym człowieku.

Dzięki Domowi Wydawniczemu Rebis miałam okazję sięgnąć po tę pozycję przy okazji jej ponownego wydania.

Największym zaskoczeniem tej niedługiej książki może być fakt, że to nie Karen, niewinna ofiara okrutnego szamana, jest główną bohaterką. Ani nawet lekarz, który usiłuje jej pomóc. Masterton uczynił nim wróżbitę, znawcę tarota i jak nietrudno się domyślić hochsztaplera, naciągającego staruszki na wróżenie z kart. Harry Erskine, poza tym, że ma żyłkę do interesów i nie za bardzo wierzy we wszystko czym się zajmuje jest także mężczyzną obdarzonym urokiem osobistym i poczuciem humoru.

To właśnie Erskine wniósł w historię nutkę niepowagi i rozluźnienia. Słysząc słowo „horror”, człowiek spodziewa się raczej grozy i duchów wyskakujących z każdego kąta, (niektórzy lubią jeszcze jak przeciwnik wyposażony jest w piłę mechaniczną). Tymczasem główny bohater „Manitou” z początku raczej niepoważnie do wszystkiego podchodzi, a nawet kiedy zaczyna wierzyć w istnienie siedemnastowiecznych szamanów to i tak nie pozbywa się swego rodzaju nonszalancji. Jest to zdecydowanie na plus, choć trudno uwierzyć, że coś takiego może być mocną stroną książki z gatunku opowieści grozy.

Książce nie szkodzi nawet to, że w sumie jest horrorem klasy B i pod pewnym względami można by ją pewnie było określić jako kiczowatą. Spełnia jednak swoją rolę, może nie wlewa w serca czytelników niewyobrażalnej grozy, ale dostarcza rozrywki i jest dobrą odskocznią nie tylko od codzienności, ale i od innych książek.

Swoimi niewielkimi rozmiarami wystarczy na góra dwa wieczory, (ja ją czytałam jednak dłużej wskutek splotu okoliczności zwanych życiem), a styl Mastertona w tej książce jest przyjemny i nie wymaga od czytelnika wysiłku.

Jak wszystko na świecie, powieść nie ustrzegła się jednak minusów. Finałowa walka z obdarzonym potężną mocą szamanem trwała zdecydowane… za długo. Obejmuje jakąś jedną czwartą całej cienkiej książki, (całość ma 220 stron) i przez większość czasu polega na uciekaniu przed pewną śmiercią po korytarzach szpitala i pogawędkach. Efektowność ostatecznego rozprawienia się z Misquamacusem została rozwleczona i przez to raczej się dłuży niż powoduje wypieki na twarzy. Wszystko wydawać się może też nieco niewiarygodne, (pomijając fakt, jak bardzo wiarygodny jest siedemnastowieczny szaman, czyniący sobie żywiciela z ciała młodej współczesnej kobiety), gdyż oto potężny Misquamacus jakimś cudem nie jest w stanie przez kilkadziesiąt stron dorwać naszych bohaterów, którzy radzą sobie z nim przypadkowymi i dość chaotycznymi działaniami. Cóż, nie taki szaman potężny i straszny jak go malowali.

W chwili, kiedy kończę pisać te słowa, wiem, że druga część zmagań Harry’ego Erskine’a z indiańskimi wierzeniami już gna do mnie pocztą. Chętnie po nią sięgnę, bo nawet jeśli nie jest to literatura na miarę Nagrody Nobla to chyba na co dzień w życiu zupełnie nie o to chodzi. Liczy się rozrywka, odprężenie i radość z czytania. A „Manitou” Grahama Mastertona to mi właśnie dało.

Przeczytane: 05.07.2022

Ocena: 6/10