środa, 30 czerwca 2021

Nigdy nie przestawaj walczyć: "Dziedzictwo krwi" A. Wen Zhao

 



Dziękuję Wydawnictwu Rebis za przedpremierowy egzemplarz do recenzji.

 

Książka Amelie Wen Zhao „Dziedzictwo krwi” to fantastyka, a jak już wcześniej wspominałam miałam wrażenie, że wyrosłam już z fantasy. Kłamstwem byłoby jednak gdybym wobec tego powiedziała, że nie bawiłam się dobrze podczas lektury. Choć może ciężko nazwać to dobrą zabawą. Podczas czytania towarzyszył mi raczej niepokój. Dlaczego? O tym za chwilę.

Bohaterką powieści jest Anastazja, księżniczka fikcyjnego Cesarstwa Cyrilyjskiego, jednak kiedy ją poznajemy nie opływa bynajmniej w jedwabie i luksusy. Ana musiała bowiem uciekać, kiedy na jaw wyszły jej potężne moce (i to dość niefortunnie, bo publicznie urządziły sobie ludobójstwo, kiedy Ana była jeszcze dzieckiem i nie dość, że nie miała zielonego pojęcia, że je posiada to, jak nietrudno się domyślić, nie potrafiła ich kontrolować). W chwili naszego pierwszego spotkania z Aną jest ona ukrywającą się banitką, marzącą o zemście na alchemiku, który zamordował jej ojca, króla i zrzucił winę na nią. Ana dostaje się do więzienia, w którym przetrzymywany jest jeden z najsprytniejszych przestępców znanego jej świata, Ramson Złotousty. On nie dysponuje żadną nadnaturalną mocą (powinowactwem, jak nazwane jest to w książce), za to operuje sprytem i siatką kontaktów. Wspólnymi siłami chcą odnaleźć alchemika, każde z innych powodów.

Świat, w którym różnorakie moce są zabronione i spycha dysponujące nimi istoty na margines jest motywem starym jak świat. Wszelkie uprzedzenia są przecież znane nam od wieków i niestety do tej pory nie potrafimy się od nich uwolnić. W świecie, który wykreowała Amelie Wen Zhao powinowaci, dysponujący różnorakimi mocami, (ale każda osoba tylko jedną) są wykorzystywani jako towary, tania siła robocza, niewolnicy. Jeśli coś potrafisz, zostajesz sprzedany i wykonujesz swoje obowiązki za marne grosze lub w formie niewolnictwa.

Niepokój, o którym wspomniałam w pierwszym akapicie wynikał przede wszystkich z tych podziałów i okrucieństwa, jakie opisywane jest na kartach powieści wobec powinowatych. Wszyscy jesteśmy przecież tylko ludźmi i nikt z nas nie powinien tego doświadczać, zwłaszcza w realnym życiu.

Dynamiczny rozwój powieści również wzbudzał niepokój, ponieważ na bohaterów co i rusz czyhało niebezpieczeństwo aż czytelnik bał się razem z nimi zajrzeć za drzwi lub róg korytarza. Kiedy już docierali do jakiegoś celu lub rozwiązania, okazywało się, że to jeszcze nie koniec, że trzeba się cofnąć lub co gorsza zaczynać od nowa. Stykali się z walkami na arenach, mnóstwem żołnierzy, pułapek, złych ludzi, plot twistami i… własnymi demonami. Zwłaszcza Ana, która czasami dawała się ponieść swojej niebezpiecznej mocy.

Książka niesie przesłanie, że w słusznej sprawie warto walczyć do końca, nawet jeśli jest się cwanym przecherą, który dba tylko o własny interes. Że to wcale nie zemsta jest tym najważniejszym celem. I że za każdym kryje się jakaś historia, nawet za tym cwaniakiem i złodziejaszkiem, bo wszędzie jest jakieś drugie dno. Zresztą Ramson to idealna postać, żeby uczynić z niego samodzielnego bohatera.

Czy było w tej książce zatem coś co mi zgrzytało? Niestety tak.

Amelie Wen Zhao oparła swój fantastyczny świat głównie na… carskiej Rosji (głównie ponieważ świat przedstawiony przez autorkę jest szeroki, barwny i zróżnicowany etnicznie, ale to tylko wzmianki). Imiona, nazwiska, nazwy w większości były rosyjskie. Dla mnie (nie tylko dlatego, że licencjat zakończyłam pracą o Mikołaju II) carska Rosja nie jest światem fantastycznym bynajmniej. Nie mam pojęcia dlaczego mi to przeszkadzało, wszak nie zgrzytało mi, że Martin oparł „Sagę pieśni lodu i ognia” o Wojnę Dwóch Róż, a przecież Anglia też nie jest krajem fantastycznym. Może to dlatego, że bardziej jestem przyczajona do szeroko pojętego zachodu, nie przeszkadzają mi angielskie nazwy, ale kiedy widzę w fantastyce nazwy rosyjskie i to nie używane przez rosyjskiego pisarza czuję jakiś straszny zgrzyt.

Do dyspozycji na pierwszej stronie mamy mapkę, jak w każdym szanującym się fantasy bywa… i niezbywalne wrażenie, że wszystkie motywy tej powieści już gdzieś były, (sama czytałam całkiem niedawno książkę, w której motyw odrzucenia z powodu władania magią również był przewodni). Powtarzalność fabuły nie odbiera jednak przyjemności z czytania.

O małej czcionce nie będę nawet wspominać, bo to moja osobista bolączka :D

No i kwestia zakończenia, ale to też raczej moja wina, ponieważ zupełnie zapomniałam, że „Dziedzictwo krwi” to zaledwie pierwszy tom. Spodziewałam się, że wszystko się zakończy wraz z ostatnią stroną, tym bardziej, że zawiązanie akcji w jej ostatnich momentach było dość konkretne. A tu… klops. Trzeba poczekać na drugi tom, po który sięgnę, jeśli będę miała okazję.

Przeczytane: 30.06.2021

Ocena: 6/10

środa, 23 czerwca 2021

W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości: "Oczy królowej" O. Clements


 

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA

 

Dziękuję Wydawnictwu Rebis za egzemplarz.

Kiedy zobaczyłam zapowiedź „ Oczu królowej” Oliviera Clementsa od raz wzbudziła moją ciekawość. Jako wytrwała czytelniczka książek Philippy Gregory po prostu nie mogłam sobie odmówić kolejnej powieści z czasów elżbietańskich.

Akcja książki rozgrywa się w XVI w., kiedy to największą zgryzotą królowej Elżbiety była zamknięta w Sheffield Maria, królowa Szkotów. Angielska władczyni przytomnie otacza się na swym dworze ludźmi, którzy mają oczy szeroko otwarte, a najważniejszym z nich jest Francis Walsingham. Kiedy w Paryżu zostają skradzione ważne dokumenty, ten wysyła Johna Dee by je odnalazł i sprowadził. Przekonanie słynnego uczonego do podjęcia misji nie jest łatwe, ale pomaga fakt, że papiery mogą zawierać wskazówki położenia legendarnej cieśniny Anian. Chcący je odczytać Dee wyrusza do Paryża. Tymczasem na dworze między królową Anglii a królową Szkocji rozgrywają się inne gierki, które wzbudzają podejrzenia o planowanym zamachu na Elżbietę.

W książce dużo się działo. Początkowo byłam pewna, że wszystko będzie skupiać się na poszukiwaniach dokumentów, jednak autor zdecydował się poprowadzić akcje w dwóch miejscach jednocześnie. Pozwoliło nam to poznać specyfikę pracy Walsinghama jako „szefa tajnych agentów” a także zagłębić w spiski, które snuły przeciwko sobie obie władczynie.

Techniki pozyskiwania nieprzeznaczonych dla czyichś uszu informacji zawsze wzbudzają kontrowersje. Jednak w Londynie, ogarniętym smrodem Tamizy metody te uderzają jeszcze bardziej. Bo jak odzyskać tajną wiadomość, połkniętą przez królową Marię, jeśli nie poprzez przetrząśnięcie jej nocnika? Ha! No właśnie! Jeśli czytacie przy jedzeniu to ta książką musi spokojnie przeczekać Wasz posiłek :D Francis Walsingham i jego najbardziej zaufany współpracownik poświęcają się jak mogą byle tylko zapobiec każdej katastrofie. Zresztą to chyba Walsinghama polubiłam najbardziej. Znał się na swojej robocie i nie tracił zimnej krwi, zawsze miał na podorędziu plan B, choćby wymyślony naprędce. Z opisu z tyłu książki wynika, że to John Dee jest głównym bohaterem książki i to do niego odnosi się tytuł, (wszak sama Elżbieta nazywa go swoimi oczami). Jednak ja odniosłam wrażenie, że to określenie bardziej pasuje do Walsinghama.

Sam John Dee jednak to bardzo ciekawa postać. Oddany swojej królowej astrolog i uczony, wierzący w znaki i sny, mógł być jak na swoje czasy postacią co najmniej kontrowersyjną. Dodatkowo wplątywał się w nieciekawe sytuacje, (zaciągał długi, próbował przekonać ludzi do swoich racji z pogranicza czarnej magii (jak na tamte czasy, ponieważ dziś doskonale wiemy, że miał rację co do wpływu księżyca na przypływy i odpływy) co dodawało historii i jego postaci nieco komizmu.

Początkowo w styl autora dość ciężko było mi się wczuć. Być może była to wina tego, czego najbardziej w książkach nie lubię, a mianowicie pisania w czasie teraźniejszym. Jestem zdecydowanym zwolennikiem czasu przeszłego ;). Autor jednak stosował krótkie, dynamiczne zdania, co sprawnie posuwało akcję do przodu, mimo że z początku wydawało mi się, że nie mogę się połapać o co tak naprawdę chodzi. Koniec końców okazało się, że słusznie nie mogłam się połapać, taki był zamysł sir Walsinghama, żeby nie tylko bohaterów, ale i czytelnika wywieźć w pole.

Pomysł, aby z duetu Walsingham & Dee uczynić protoplastów Agentów Jej Królewskiej Mości uważam za ciekawy. Wszak kiedyś władcy chyba musieli czuć się daleko bardziej niepewnie na swoich tronach niż dzisiaj i zaufane „oczy” były dla nich na wagę złota.

Książkę polecam miłośnikom historii i sensacji. Opisy są brutalne, krwawe, a na Londynie tamtych czasów autor nie pozostawia suchej nitki, co dodatkowo działa na wyobraźnię czytelnika. Cenię sobie książki, dzięki którym bez trudu mogę przenieść się w minione czasy, a czytając „Oczy królowej” nie przeszkadzało mi nawet brodzenie w brudnej Tamizie ;) Z całą pewnością sięgnę po drugi tom.

Premiera książki: 29.06.2021

Przeczytana: 22.06.2021

Ocena: 6/10

sobota, 19 czerwca 2021

"Miłość jest jak cień człowieka"*: "Modern love" D. Jones

 


Dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka za egzemplarz do recenzji.

 

Miłość. Ilekroć słyszymy to słowo przed oczami mamy dwoje zakochanych ludzi, trzymających się za ręce i patrzących sobie z ufnością w oczy, w których każde z nich chce wyczytać swoją szczęśliwą przyszłość.

Jakoś w pierwszym odruchu zapomina się, że istnieją przeróżne rodzaje miłości wcale nie gorsze ani mniej ważne od miłości ludzi w romantycznym związku. Jest miłość rodzicielska, miłość dziecka, miłość rodzeństwa, a nawet miłość między przyjaciółmi. Każda z tych miłości ma miejsce w naszym życiu tylko nie każdą zauważamy, nie każdej nadajemy odpowiedni priorytet. Czasami któraś z nich jest przez nas po prostu przegapiana.

Dzięki lekturze książki „Modern love” przez trzy przyjemne wieczory byłam świadkiem wielu z tych emocji.

Przyznam szczerze, że początkowo nie miałam wobec tej pozycji żadnych oczekiwań a później popełniłam błąd i przejrzałam inne opinie. I choć przeważająca ich ilość była dobra, zaczęłam odczuwać jakiś lęk przed tą książką.

Wyznanie, które teraz nastąpi może wielu zszokować, ale uwielbiam historie miłosne. Ale nie te banalne o spełnionych zawodowo kobietach, które nagle rzucają wszystko, żeby założyć pensjonacik w Himalajach i odkrywają swoją wielką miłość w osobie biednego acz inteligentnego (i oczywiście przystojnego) badacza górskich kozic.

Jestem miłośniczką historii, które zapadają w pamięć, są niezwykłe i odsłaniają nam trochę dawne czasy jak „Wichrowe wzgórza”, „Przeminęło z wiatrem” czy „Duma i uprzedzenie”. Bałam się, że przy lekturze „Modern love” znowu zetknę się z banałem. Bo czymże mogą mnie zaskoczyć i jak mogą mi zapaść w pamięć miłosne historie ze współczesnego Nowego Jorku?

„Modern love” składa się bowiem z kilkudziesięciu krótkich opowiadań, opublikowanych wcześniej na łamach New York Timesa, a zawierających autentyczne historie czytelników. Moje obawy były absolutnie bezpodstawne. Już pierwsze opowiadanie ukazało mi, co czeka mnie na kartach tej książki. Historie były krótkie, dzięki czemu książkę czytało się błyskawicznie, (a to w przypadku dobrej pozycji zarówno plus jak i minus ;), naszpikowane emocjami, historiami, z którymi można się utożsamić. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Za większość z tych bohaterów trzyma się kciuki, z niektórymi nie sposób nie sympatyzować, innych chciałoby się trzepnąć w ucho z sykiem: „Ogarnij się”.

Osobiście najbardziej przeżyłam opowiadanie zatytułowane „Uciec przed McCartneyem”. Sama w dzieciństwie szalałam za Beatlesami, (w dalszym ciągu nie przestałam) a udając, że gram ich piosenki na paletce do badmintona, wyobrażałam sobie, że jestem Paulem właśnie. Główna bohaterka tej historii musiała zmierzyć się ze stratą, którą trudno sobie wyobrazić, a która ostatecznie zmusiła ją do ucieczki od ukochanego zespołu. Całość chwyta za serce i chyba zostanie mi w pamięci najdłużej.  Tak samo jak szczęśliwsza (na szczęście) historia mężczyzny, który w kryzysie wieku średniego sięgnął po gitarę i znając tylko kilka chwytów osiągnął muzyczny sukces wraz z kolegami, (tak, obok książek muzyka to moja największa pasja i miłość ;).

Niektóre z tych opowieści  kończyły się w idealnym momencie, inne pozostawiały mnie z pytaniem: „Ale jak to już koniec?”. Każde jednak było wyjątkowe.

To była przyjemne lektura, fundująca czytelnikowi prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Cieszę się, że mogłam być jej czytelnikiem. 

Przeczytane: 18.06.2021

Ocena: 7/10


*Tytuł recenzji jest jednocześnie tytułem piosenki Alicji Majewskiej

piątek, 18 czerwca 2021

Dawno, dawno temu: "Panna Jutrzenka i inne osobliwości" A. Jasztal


 

Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

 

Na przeczytanie książki Antoniny Jasztal „Panna Jutrzenka i inne osobliwości” zdecydowałam się po zapoznaniu z fragmentem jednego z opowiadań. Trafił do mnie poczuciem humoru. Sięgając po całą książkę miałam nadzieję, że całość będzie równie udana.

Książka Antoniny Jasztal to cieniutkie dziełko, liczące sobie 170 stron, a jego przeczytanie zajęło mi tylko kilka godzin. Składa się z czterech opowiadań oraz ilustracji.

Moja nadzieja nie została zawiedziona. Już podczas czytania pierwszych kilku stron zdarzyło mi zaśmiać się w głos. Pani Antonina snuje opowieści ze swadą i swobodą, odznaczając się błyskotliwym poczuciem humoru, które trafiało w moje serce. Styl jest lekki niczym wciągające opowiadanie snute przez wędrownego barda.

Opowiadania koncentrują się na odległych, niesamowitych królestwach a ich bohaterami są rycerze, smoki, księżniczki i wszystko to o czym zazwyczaj są takie historie. Pełno tu magii, gadających ptaków, rusałek, rozwścieczonych fal, które potrafią mówić.

Pani Antonina czerpie całymi garściami ze swojej ogromnej wyobraźni, z jednej strony opierając swe historie na znanych motywach, z drugiej strony serwując nam coś zupełnie nowego. Czytając tę książkę ma się wrażenie, że zagłębia się w jedną z polskich popularnych legend, ponieważ mityczny klimat aż od nich bije.

Każde z czterech opowiadań to doskonałe opowiastki do snucia przy ognisku podczas biwaku w lesie lub nawet do przeczytania dziecku (trochę starszemu) na dobranoc.

Bohaterowie są nieraz głupiutcy i robią głupie rzeczy, z jednej strony jest to podyktowane poczuciem humoru autorki, z drugiej morałami, jakich można się doszukać w opowiadaniach. Książka mimo, że króciutka daje mnóstwo rozrywki.

Dodatkowym atutem są ilustracje, które popełniła sama pani Antonina. Wpisują się w klimat książki i gdyby były kolorowe doskonale pasowałyby jako kolejne karty do gry w Dixit. Wzrok przykuwa także okładka, do której wykorzystano fragment obrazu Paola Uccella „Święty Jerzy i smok”. Z całą pewnością wyróżnia się wśród współcześnie projektowanych okładek. 

Jest to debiut literacki, moim zdaniem bardzo udany i świeży. W zalewie literatury dla kobiet, wojennych obyczajówek czy mniej lub bardziej udanych erotyków można powiedzieć, że ta książka to perełka, jakiej nikt by się nie spodziewał znaleźć.

Mam nadzieję, że Antonina Jasztal nie zrezygnuje z tego typu opowieści, jeśli oczywiście zamierza coś jeszcze wydać. A jeśli wyda i jeśli nawet kolejna książka będzie równie cieniutka, jestem pewna, że będę się przy niej dobrze bawić. To było udane kilka godzin, spędzone w odległych królestwach.

Przeczytane: 16.06.2021

Ocena: 7/10

wtorek, 15 czerwca 2021

"Zabieram ze sobą pamięć o Barcelonie"*: "Miasto z mgły" C. Ruiz Zafon

 



Doskonale pamiętam moje pierwsze spotkanie z „Cieniem wiatru”, grubo po jego premierze i ogólnym szale, w lutym 2013 roku. Pamiętam to, ponieważ Carlos Ruiz Zafon swym najpopularniejszym dziełem podarował mi coś, czego się nie spodziewałam. A co urzekło mnie do głębi  od pierwszego do ostatniego słowa.

Później połknęłam kolejne tomy, (z wdzięcznością, że istnieją) oraz pozostałe powieści, (ale te spoza Cmentarza Zapomnianych Książek, oprócz „Mariny” nie wciągnęły mnie tak bardzo).

Wiadomość o śmierci Zafona była dla mnie ciosem w samo serce, ponieważ oznaczała koniec wizyt w Barcelonie. Wyobraźcie sobie zatem moją radość, kiedy okazało się, że istnieją jeszcze opowiadania, które szykują się do wydania.

„Miasto z mgły” to cieniutka antologia jedenastu opowiadań, których akcja dzieje się w Barcelonie. Książka liczy niewiele ponad 200 stron i sprawnemu czytelnikowi zajmie wieczór, góra dwa. Ale to nic w porównaniu z uczuciem powrotu do miejsca, za którym się tęskniło, (czy można tęsknić za tym, czego się nigdy nie widziało na oczy?).

Carlos Ruiz Zafon w swym ostatnim dziele nie zawodzi. Opowiadania są cudownie w jego stylu, gotyckie, niepokojące, ocierają się o znanych bohaterów, (co i rusz pojawia się tu nazwisko Sempere), pełne tajemnic, strasznych posągów, czasem nawet prawdziwej grozy.

Barcelona w jego opowieści to miasto piękne i ukochane, a jednak nierzadko ponure i wzbudzające strach.

To co najbardziej zachwyca mnie w Zafonie to język. Sposób w jaki operuje słowami dosłownie zapiera dech w piersi niczym pokaz odważnego skoczka na trapezie, szybującego gdzieś na niedostępnej dla nas wysokości.

Carlos Ruiz Zafon doprawdy był akrobatą słowa, który nie bał się zaskoczyć metaforą czy użyć długiego zdania. To sprawia, że styl Zafona jest niepowtarzalny. Czyta się go z przyjemnością, a wyobraźnia dosłownie szaleje, ciesząc się z meandrów, po których prowadzi nas autor, (najbardziej charakterystyczny jest chyba sposób, w jaki wypowiada się Fermin, postać wzbudzająca bez wątpienia najwięcej sympatii w każdym z tomów opus magnum Zafona).

W całym tomie największy klimat swych poprzedników miało chyba pierwsze opowiadanie, „Blanca i pożegnanie”, ale osobiście żałowałam, że „Szarzy ludzie” liczyli tylko kilka stron i nie będzie już kontynuacji. Czy powieść sensacyjna w wykonaniu Zafona mogłaby się udać? Jestem pewna, że tak. Dostarczyłby nam nie tylko emocji, ale i wrażeń językowych.

Książkę odkładam na półkę z nieco ciężkim sercem. Z jednej strony wiem, że nie będzie już nic dalej, (chyba, że po latach na portalach czytelniczych pojawią się ekscytujące nagłówki o „nieznanym dotąd rękopisie!”) z drugiej strony czuję ekscytację z powodu decyzji podjętej pod wpływem powrotu do Barcelony Zafona. Sięgnę po raz drugi po „Cień wiatru” i zanurzę się w tym niesamowitym świecie, czerpiąc przyjemność z każdej litery, którą autor umieścił w książce.

Carlos Ruiz Zafon pozostawił po sobie dzieła niezwykłe, dzięki którym będzie żył tak długo, dopóki czytelnicy na całym świecie będą opowiadać sobie o Cmentarzu Zapomnianych Książek. Mogę zatem zaryzykować stwierdzenie, że Zafon zafundował sobie wspaniałą nieśmiertelność.

Przeczytane: 14.06.2021

Ocena: 8/10

*tytuł to cytat z opowiadania "Książę Parnasu", zamieszczonego w recenzowanej powyżej książce

niedziela, 13 czerwca 2021

"Wlazł kotek na płotek": "Sekretne życie kotów" A.G. Kruszewicz i A. Czujkowska

 

Brak kota skutkuje zdjęciem psa :)


Dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Rebis miałam okazję przeczytać „Sekretne życie kotów” autorstwa Andrzeja G. Kruszewicza i Agnieszki Czujkowskiej.


Zarówno pan Andrzej jak i pani Agnieszka pracują w warszawskim Ogrodzie Zoologicznym i stykają się na co dzień nie tylko z tematyką tej książki, ale i z każdym innym żywym stworzeniem, które znajduje się pod ich opieką, (A. Kruszewicz jest dyrektorem, A. Czujkowska lekarzem weterynarii). Postanowili jednak poświęcić większą uwagę kotom i przybliżyć ich sylwetki czytelnikowi.


Książka składa się z dwóch części. Pierwsza z nich jest poświęcona kotom w ogóle, druga w szczególe. Na początku książki czytamy o kocich ruchach, zmysłach, głosach oraz ogólnym zachowaniu a także historii udomowienia kota. Ciekawym jest, że kot w każdej kulturze był czczony i okazywano mu szacunek. Chodzi tu zarówno o koty udomowione jak i te dzikie wielkie koty, które symbolizowały siłę i szybkość. Koty dostępowały zaszczytu bycia pochowanym z honorami, towarzyszyły marynarzom w dalekich rejsach, przynosząc szczęście i chroniąc zapasy od gryzoni. Tylko te biedne czarne mruczki miały pecha, kiedy zaczęły być utożsamiane z czarownicami i tępiono je na równi z niewinnymi kobietami. W drugiej połowie książki przybliżane są nam sylwetki wielkich kotów w ich naturalnym środowisku.


Pozycja ta jest napisana bardzo przystępnie, zarówno dla dorosłych miłośników kotów (i nie tylko), jak i dla tych trochę młodszych czytelników, zainteresowanych zwierzętami. Opisuje zwyczaje i życie dzikich kotów i choć rozdziały są krótkie i może nie wyczerpują tematu, przybliżają go na tyle by czytelnik mógł czuć się usatysfakcjonowany. Atutem są także wspominki pana Andrzeja ze spotkań z niektórymi z tych zwierzaków. Miał on przyjemność stanąć oko w oko nie tylko z okazami, które zamieszkują zoo, ale także i w ich naturalnym środowisku między innymi z tygrysem czy lampartem.


Dodatkowym plusem są ilustracje pani Zuzanny Miśko, które sprawiają, że książka prezentuje się wyjątkowo i po jej przeczytaniu będzie świetną ozdobą każdej półki z książkami. Muszę przyznać, że to staranne i śliczne wydanie po prostu zachwyca.


Szczerze mówiąc nie jestem wielkim zwolennikiem czytania książek, które nie są beletrystyką, (może to jakiś uraz po studiach, gdzie w zasadzie spędzałam czas nad książkami naukowymi i tematycznymi, rzadko zaglądając do literatury pięknej). Ważne są dla mnie dialogi oraz opisy emocji i uczuć, a nie suche fakty. Lubię jednak czerpać wiedzę z książek, mimo że internet jest łatwiej dostępny. I choć każdy może sobie wpisać hasło „tygrys bengalski” w wikipedii, cieszę się, że takie książki wciąż powstają i są czytane. Przez książki naukowe trudniej mi przebrnąć i robię to zdecydowanie wolniej. Przez „Sekretne życie kotów” przepłynęłam w dobę, co było dla mnie zaskoczeniem, ale jest też i najlepszą rekomendacją dla tej książki. Jeśli ktokolwiek z Was ma ochotę na zapoznanie się z kotami, nie szukajcie w wikipedii tylko sięgnijcie po tę pozycję, (chętnie pożyczę!).


Sama jestem zadeklarowaną psiarą i nie jestem pewna czy potrafiłabym dzielić swoją przestrzeń do życia z mruczkiem indywidualistą, nigdy jakoś nie potrafiłam znaleźć z kotami wspólnego języka, choć jako wielka miłośniczka głaskania wszelkiego rodzaju pupili nie odmawiam sobie nigdy, jeśli kot akurat na to pozwoli. Niemniej jednak książka była ciekawa, cieszę się, że znajduje się w mojej kolekcji i będzie teraz cieszyć oko na mojej książkowej półce.

Przeczytana: 12.06.2021

Ocena: 7/10


Jedna z ilustracji Zuzanny Miśko, znajdująca się w książce

piątek, 11 czerwca 2021

W polityce bez zmian: "Dama z blizną" I. Szylko

 


W pierwszych słowach tej recenzji muszę przyznać, że nieco interesuję się polityką. Trochę dlatego, że kiedyś ktoś powiedział mi, że to, że się tym ludzie nie interesują, nie znaczy, że polityka nie interesuje się nimi. I choć uważam, że to święta prawda to nie zamierzam tu wchodzić w żadne głębsze polityczne dywagacje. Ów wstęp wziął się stąd, że książka pani Izabeli Szylko „Dama z blizną” mocno jest osadzona w politycznych realiach. W zasadzie wyłącznie w nich.

Z opisu wynika, że będziemy mieć do czynienia z kryminałem o podłożu politycznym, ale moim zdaniem to trochę chybiona kwalifikacja.

Książka zaczyna się od obsesji. W Warszawie grasuje seryjny morderca pięknych blondynek i tak się składa, że żona kandydata na prezydenta pasuje do opisu i  jest przez niego obserwowana. Kiedy zostaje porwana, do akcji wkracza komisarz Lesław Hardy. Historia ma swój happy end, Adela Dobosz nie kończy jako kolejna ofiara psychopaty, ale okazuje się, że jej powrót do domu nie jest tak szczęśliwy jak można byłoby sobie wymarzyć w takiej sytuacji. Kampania wyborcza nabiera rozpędu, ale Marek Dobosz zostaje w jej trakcie zamordowany z zimną krwią. Ta sprawa również zostaje przydzielona Hardemu na wyraźną prośbę wdowy. Tropy są jednoznaczne, ale czy wszystko jest takie jakim się wydaje?

Pani Izabela prowadzi nas przez świat polityki z wielką wprawą i sprawnie przybliża mechanizmy działania kampanii prezydenckich od wystąpień w programach telewizyjnych po rozstrzygające debaty. Morderstwo Dobosza rozgrywa się nieco za połową książki. Nie jest siłą napędową, a jej punktem kulminacyjnym. Dlatego nie nazwałabym tej powieści kryminałem. W kryminałach zazwyczaj trup pada na początku. Dla mnie to książka sensacyjna, w której roi się od zwrotów akcji. Ale to także książka, w której najważniejsza jest polityka i wszystkie jej zagrywki, a raczej ich demaskowanie.

Doceniam autorkę za styl. „Dama z blizną” jest napisana w taki sposób, że nawet te osoby, które „nie interesują się polityką” mogą wciągnąć się w rozwój fabuły, mimo że te wszystkie wydarzenia, które rozgrywają się pomiędzy zwrotami akcji (porwanie Adeli, śmierć Marka, rozstrzygnięcie śledztwa) można uznać za spowalniające. W zasadzie trudno tu nie znaleźć aluzji do obecnej sytuacji politycznej w naszym kraju (niektórzy politycy są autentyczni, wymienieni nawet z imienia i nazwiska), ale autorka raczej nie próbowała tego ukrywać. Naturalnie na początku znajduje się stosowna adnotacja, że wszystkie postaci występujące w  książce są fikcyjne, ale sama odebrałam to jako oczko puszczone do czytelnika.

Bardzo trudno zdecydować się, kto w tej historii jest głównym bohaterem. W pierwszej chwili myślałam, że będzie nim komisarz Hardy. Tak sugerowałby opis na okładce, ponieważ on jeden jest w nim wymieniony z nazwiska, tak jakby podpowiadając czytelnikowi z kim należy się zapoznać. Później wiele wskazywało, że głównym bohaterem jest Marek Dobosz, nawet jeśli ginie (o czym też wiemy z opisu, ale już „Gra o tron” udowodniła nam, że śmierć bohatera to w sumie nic takiego). I wreszcie czyż główną bohaterką nie powinna być Aniela Dobosz, skoro autorka na samym końcu oddaje jej głos, pisząc ostatnie rozdziały w pierwszej osobie? Czy niewskazanie bohatera bezpośrednio było celowym zabiegiem? Nie wiem. Wiem natomiast, że byłam nieco zawiedziona, ponieważ kończąc książkę miałam poczucie, że komisarz został jednak zepchnięty  na drugi plan, a był postacią najbardziej mnie interesującą.

Cała intryga kryminalna jest dobrze przemyślana, choć nie powiedziałabym, że rozwiązanie jest zaskakujące. Może tylko jego wykonanie ;) A  może po prostu przeczytałam już w życiu za dużo kryminałów? Tak czy siak uważam, że miłośnicy plot twistów, (do których bez wątpienia się zaliczam) będą zadowoleni.

Przeczytane: 10.06.2021

Ocena: 6/10

Autograf autorki w moim egzemplarzu :) 

niedziela, 6 czerwca 2021

"Dead but rising"*: "Później" S. King

 

Wiem, że niezwykle trudno będzie mi zrecenzować książkę Stephena Kinga**. Od kiedy zachłysnęłam się zachwytem nad jego stylem, z całym przekonaniem głoszę wszem i wobec, że to mój ulubiony pisarz. Pisarz, który wyniósł w moich oczach horror do poziomu dzieła. Dzieła, które przeraża o wiele bardziej niż horror widziany na ekranie, ponieważ wyobraźnia własna jest o wiele potężniejsza od gotowca, który serwują nam filmowi twórcy.

Oczywiście stary dobry wujek Stephen, jak każdy pisarz, ma w swoim dorobku  mniej lub bardziej udane książki, jednak ja z każdego przeczytanego u niego słowa zwykle czerpię radość.

Jego najnowsza powieść nosi tytuł „Później” i już po samym opisie nasuwa skojarzenia z kultowym filmem „Szósty zmysł”. Otóż poznajemy głównego bohatera powieści, Jamiego w wieku 6 lat i dowiadujemy się, że widzi zmarłych. Tu w sumie podobieństwa się kończą, ponieważ Jamie nie widzi zmarłych cały czas, a dokładnie w momencie ich śmierci, jeżeli znajduje się w jej pobliżu a także tylko tydzień po niej, jeśli np. urządzi sobie spacer po cmentarzu. I choć w wieku przedszkolnym, mały Jamie zdaje się nie być tą umiejętnością przesadnie przerażony (dobrze wyglądające trupy nie wzbudzają strachu), życie oczywiście pokazuje, że śmierć nie jest ani piękna ani chwalebna, serwując dorastającemu chłopcu widok zmarłych m.in. w wypadkach. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy jedna z bliskich Jamiemu osób wykorzystuje jego umiejętność do swoich celów, wskutek czego on spotyka na swej drodze przeciwnika nie z tego świata.

Motyw z piekielnym czy przerażającym nemezis jest u Kinga dość częsty. Nic tak przecież idealnie nie wzbudza niepokoju, jak nieznany wróg rodem z horroru, który nieustannie prześladuje a nie wiadomo jak sobie z nim poradzić.

W trakcie trwania powieści Jamie dorasta i nie licząc epilogu, rozstajemy się z nim w wieku lat piętnastu. Stephen Kinga dość często popełnia książkę z perspektywy dziecka (np. doskonałe opowiadanie „Ciało” z równie dobrą ekranizacją pt. „Stand by me” czy jedna z nowszych książek, świetny „Instytut”) czy młodego człowieka. I jest w tym naprawdę dobry. Nie traktuje dziecka jak lalki, do której wszyscy dorośli ćwierkają. Myśli dziecięcych bohaterów Kinga są klarowne, choć wiadomo iż bywają niedojrzałe. Patrzenie na świat oczami dziecka, w które Kinga wkłada swoje słowa jest doprawdy przyjemne, tak samo jak dorastanie wraz z nimi w trakcie czytania.

Akcja książki nie jest zbytnio dynamiczna, (poza tzw. jumpscare’ami, które na pewno dobrze wyglądałyby w kinie) ale Stephen King nie słynie z dynamicznych powieści (niektórzy śmią twierdzić, że jest nudny ;). Mnie urzeka jest styl, przez który dosłownie płynę, co sprawia że czytam książkę niemal na jednym wdechu i szybko kończę, (a szybki koniec dobrej książki to jednak zawsze poczucie pustki). Fakt, że książka nie posiada wartkiej akcji może być chyba najpoważniejszym zarzutem. Największym jej plusem jest jednak morał, jakiego można się w niej doszukać. Bo to nie duchy czy martwe ciała są najbardziej przerażające, a żywi ludzie, którzy niegdyś bliscy, przywodzą nas wręcz do zguby, często z egoistycznych pobudek.

Stephen King niemal dziewięć lat temu zaserwował mi „Cmętarzem zwieżąt” prawdziwy koktajl emocji i niepokoju. I choć wiem, (po tylu innych przeczytanych książkach jego autorstwa) że nie powtórzę już tego uczucia, (a wyglądam go z niecierpliwością) to po każdą sięgam z nieskrywaną przyjemnością a nawet ekscytacją. „Później” dostarczyło mi rozrywki, pozwoliło znowu na chwilę zachwytu nad oddaniem głosu dziecku, bo to moim zdaniem Stephenowi naprawdę wychodzi oraz nad jego stylem pisarskim. Czekam na kolejną powieść i po raz kolejny dziękuję mojemu ulubieńcowi za świetnie spędzony czas.

Przeczytane: 05.06.2021

Ocena: 7/10

*Tytuł zaczerpnęłam z tytułu piosenki zespołu Volbeat

**I miałam rację. Pisanie tej recenzji zajęło mi półtorej godziny. Jednak łatwiej pisze się te krytyczne, kiedy argumenty nasuwają się same niż przekonywać, że książka była super :D

środa, 2 czerwca 2021

Acta est fabula*: "Srebrzysty blask" U. Soja

 


Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

 

Do starożytnego Rzymu mam szczególny sentyment. Lata temu wymyśliłam sobie z tego okresu temat pracy magisterskiej i wytrwale dążyłam do tego celu. Od tamtego momentu minęło ładnych parę lat, w międzyczasie moje historyczne zainteresowania zmieniały się jak w kalejdoskopie. Obecnie daleko mi do starożytnika, którym się stałam wskutek obrony owej pracy, ale wciąż żywię ciepłe uczucia wobec potężnego Cesarstwa.

Dlatego, kiedy nadarzyła się okazja, aby przeczytać książkę Pani Urszuli Soi nie wahałam się. Przyznam nawet, że czekałam na nią z niecierpliwością.

Ale czy słusznie?

Fabuła książki skupia się na greckim filozofie, Aristodemosie, epikurejczyku oraz jego uczniu, Lucjuszu Wibiuszu, którzy wskutek posiadania rozległych znajomości, zostają wplątani w rozwikłanie morderstwa możnego Rzymianina, Decymusa Wettiusza. Tropy prowadzą w wiele różnych stron i jak to w rasowych kryminałach bywa podejrzanych jest całe mrowie.

Biorąc pod uwagę, że jestem wielkim zwolennikiem czytania kryminałów, (cenię sobie możliwość rozwiązywania zagadki wraz z bohaterami książki) oraz starożytnego Rzymu to po prostu nie mogło się nie udać.

A jednak się nie udało.

Zacznę zatem od minusów, aby zakończyć recenzję przyjemniejszą częścią.

Styl autorki nie pasował mi za bardzo, był dość akademicki, jakby pisany jako praca klasowa na lekcji języka polskiego. Dlaczego odniosłam takie wrażenie? Ponieważ był aż za dokładny. Autorka skupiała się na drobiazgach i szczegółach, nie polegając na wyobraźni i pamięci czytelnika. No właśnie, pamięci. Najbardziej irytował mnie fakt, że każdy dzień bohaterów był jak od kalki. Śniadanie, łaźnia, dysputy filozoficzne, występy poetów, rozmowy z podejrzanymi lub świadkami, obiad, kolacja. Ale nie o to chodzi. Głównie chodzi o to, że dostawaliśmy podkreślone, że np. mieszkanie głównego bohatera znajdowało się na ulicy Garncarzy. Zawsze, kiedy była mowa o powrocie do domu, padało zdanie: „mieszkanie przy ulicy Garncarzy”. Wygląd jednej z karczm również był opisany dwa razy. Każda wizyta Aristodemosa i Lucjusza w łaźni wyglądała tak samo i była tak samo napisana. Nie było to potrzebne. Ja wychodzę z założenia, że jeśli ktoś raz napisze jak wygląda pójście do rzymskiej łaźni to będzie mi to wystarczało do końca lektury. Tymczasem bohaterowie byli w łaźni pięć jak nie więcej razy. Za każdym razem z dokładnym opisem. Niemal takim samym.

Kryminał ma to do siebie, że powinien zaskakiwać. Jednak zarówno Aristodemos jak i Lucjusz nie wydawali się zbyt zaskoczeni, kiedy Grek mówił, że musi z kimś porozmawiać na temat morderstwa i nagle się okazywało, że ten ktoś znajduje się dokładnie za jego plecami i przysłuchuje temu samemu poecie lub nagle puka do drzwi mieszkania (przy ulicy Garncarzy). W zasadzie całe rozwiązanie zagadki opiera się na rozmowach z właściwymi ludźmi, a nie jestem do końca pewna czy współczesny czytelnik kryminałów, przyzwyczajony do wartkiej akcji jest w stanie to docenić.

Autorka usiłowała nas też przekonać, że ów grecki filozof jest niezrównany w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych i jego sława go wyprzedza, więc w czasie trwania fabuły rozwiązał o ile dobrze pamiętam jeszcze dwie inne zagadki. Czy to irytowało? Powinno, bo odciągało uwagę od głównej sprawy, ale akurat ta druga mini zagadka, w której ratowano z opresji nadobną narzeczoną pewnego Rzymianina przypadła mi do gustu.

I chyba moja największa bolączka czyli sam motyw spotkania się Lucjusza z Aristodemosem po raz pierwszy. Chłopak wracał od klientki (jego ojciec był szewcem) z mieszkiem wypchanym pieniędzmi. Zakładam zatem, że ojciec na niego czekał, w końcu się napracował i zasługiwał na wynagrodzenie. Jednak Lucjusz na Forum Romanum zatrzymał się by posłuchać nauk epikurejskich, później od słowa do słowa od razu został uczniem Aristodemosa, a mieszek z pieniędzmi nie dotarł do ojca, gdyż Lucjusz ni z tego ni z owego zamieszkał ze swoim nauczycielem i pozostał na jego utrzymaniu.

No dobrze, ale czy zatem książka ma jakieś plusy?
Na szczęście tak!

Przede wszystkim dokładne opisy Rzymu. Jako niegdysiejsza starożytniczka bardzo to sobie ceniłam i żałowałam, że wydawca nie dołączył do książki mapki. Byłaby bardzo pomocna. Tak samo doceniłam opisy rytuałów, dań, uczt i innych zagadnień dnia codziennego w Rzymie. Czuć było, że autorka wie o czym pisze, że znajduje się to w kręgu jej zainteresowań i chętnie dzieli się tym z czytelnikami.

Para głównych bohaterów była sympatyczna, nie męcząca ani irytująca, nawet mimo wątpliwej jakości ich pierwszego spotkania. Aristodemos był cierpliwym nauczycielem, Lucjusz pojętnym uczniem. Razem stanowili zgrany zespół, który łatwo można było polubić.

W książce znalazło się wiele rozważań filozoficznych, a także starożytnej poezji. Spowalniało to czytanie, ale nie jest to dla mnie ani minus ani plus. Z filozofią mam niewiele wspólnego a od czasu studiów unikam jej wręcz celowo, ale zdaję sobie sprawę, że ma swoich miłośników. Dla nich fakt, że znajdą ją w tej książce będzie cenny.

A samo wskazanie mordercy? W pewnym momencie Aristodemos wypowiedział zdanie, po którym wszystkiego się domyśliłam, mimo że miało być chyba kolejną zagadką zarówno dla młodego ucznia jak i czytelnika. Jakieś sto stron przed zakończeniem, ja już je znałam. Czy było niewiarygodne? Nie, sądzę, że nie. Mało tego, można by się pokusić o stwierdzenie, że rozwiązanie zagadki jest jednocześnie morałem całej opowieści.

Książkę przeczytałam bardzo szybko i byłabym niesprawiedliwa, gdybym nazwała ją stratą czasu. Lista zarzutów może i jest długa, ale cenię sobie fakt, że na te trzy dni mogłam przenieść się do Rzymu sprzed wielu wieków, rozgrzanego czerwcowym słońcem.

Przeczytane: 31.05.2021

Ocena: 5/10

*tytuł recenzji zaczerpnęłam ze słów przypisywanych Oktawianowi Augustowi na łożu śmierci: „Sztuka skończona”