środa, 28 lipca 2021

W sercu wojenna zawierucha: "Narzeczona nazisty" B. Wysoczańska

 



Z niecierpliwością czekałam na sięgniecie po „Narzeczoną nazisty” Barbary Wysoczańskiej. Dałam się ponieść fali instagrama, która książkę zachwalała. To raz. Dwa, z własnych powodów tkwię od ponad roku wśród literatury wojennej, zarówno beletrystyki jak i literatury faktu. Nie mogłam zatem przejść obok tego tytułu obojętnie.

Czy te wszystkie „ochy” i „achy” wśród pięknie stylizowanych zdjęć były zasadne? Moim zdaniem nie do końca. Zaraz postaram się wyjaśnić dlaczego.

„Narzeczona nazisty” opowiada o młodej dziewczynie, Hannie Wolińskiej, która niedługo przed wybuchem II wojny, jako dama do towarzystwa starszej, charakternej niemieckiej arystokratki poznaje jej wnuka, Johanna von Richtera. I zakochuje się bez pamięci. W rodzinnej Warszawie czeka na nią narzeczony, Władek oraz matka i brat, który jest oficerem wojska polskiego. Sprawa wydaje się dość skomplikowana. I taka rzeczywiście zaczyna być, kiedy Hania po usilnych próbach zwalczenia uczucia, wreszcie mu ulega. Z początku największym problemem jest fakt, że dla rodziny Johanna ten związek to po prostu mezalians. Dziewczyna wkracza w nowy dla siebie świat niemieckiej arystokracji, obserwując jak Monachium zmienia się z pięknego miasta w nazistowskie gniazdo. Później jest oczywiście tylko gorzej. Wybucha wojna i Hania, wiedziona miłością do Ojczyzny zrywa zaręczyny z Johannem, a koszmar dopiero się zaczyna.

Motyw miłości między dwiema osobami po obu stronach barykady jest stary jak świat. I choć jestem pewna, że „Romeo i Julia” to najsłynniejszy jej przykład to pewnie Szekspir nie był pierwszy, a pani Wysoczańska nie będzie ostatnia. Umieszczenie akcji książki podczas II wojny było w zasadzie oczywiste, ponieważ miłość między Polką a Niemcem w tamtych czasach to wciąż temat kontrowersyjny i zapewniający emocje podczas lektury. Łatwo opowiedzieć się po którejś ze stron, uznać to za niewłaściwe, potępić, ale i czekać z wypiekami na twarzy na rozwój wydarzeń.

Jako współczesny romans, książka sprawuje się doskonale. Ale równie dobrze mogłaby chyba rozgrywać się wszędzie indziej. To mógł być romans między zwolenniczką caratu a bolszewikiem. Między Niemcem a Żydówką. Między Japonką a Amerykaninem itd. Elementy historii wykorzystane w książce służą tu tylko do podkręcenia atmosfery, a także są po prostu wykorzystaniem swoistej mody na historie rozgrywające się podczas II wojny właśnie. Mimo, że autorka odmalowała dogorywającą Warszawę bardzo sugestywnie i moim zdaniem wiarygodnie to zdarzało jej się też popuszczać wodze wyobraźni: młoda, nieznana nikomu i niepodejrzewana o nic studentka germanistyki tłumaczką Ribbentropa? Cóż, z jednej strony to „tylko” literatura rozrywkowa, z drugiej to „aż” literatura. Motyw szpiegującej Hani też z początku wzbudzał we mnie lekki uśmiech, ale później dostałam plot twist, dzięki któremu tę niewiarygodność wspaniałomyślnie wybaczyłam ;)

Styl autorki jest dobry, niemęczący. Opisy wplecione w fabułę bardzo umiejętnie, zawsze w odpowiednim miejscu. A mimo to nie potrafiłam się nad tą książką skupić ani w nią wciągnąć. Czytałam ją ponad tydzień, (co ostatnio mi się nie zdarza, bo mknę przez lektury, o dziwo, jak burza) i bynajmniej nie mogłam przez nią w żaden sposób przepłynąć. Nie odbierałabym tego jako zarzut, gdyż może po prostu weszłam w fazę przesycenia czytaniem, które chyba każdy zapalony czytelnik przeżywa przynajmniej raz w roku.

Bohaterzy może są trochę standardowi, ale na pewno dają się lubić. Choć nie odczuwałam tu takiego zniecierpliwienia, jak czasem mi się zdarza podczas czytania czy oglądania historii miłosnych i nie potrząsałam książką z irytacją, wrzeszcząc do nich, żeby się wreszcie zeszli i przestali mnie dręczyć. Może to wina faktu, że na miejscu Hani wybrałabym polskiego narzeczonego, (czy to objaw patriotyzmu? ;). Władek wydał mi się bezkompromisowym bohaterem z krwi i kości, który zdecydowanie skradł moje serce.

Oczywiście rozumiem rozterki Hani. Rozumiem uczucia, które nią miotły od wielkiej miłości do nienawiści i mętliku w głowie. Rozumiem ją, ponieważ rozumiem miłość, zakochanie oraz to, że na początku każdy człowiek w tej swojej miłości jest ogromnym egoistą. Nie czułam zirytowania uczuciem głównej bohaterki, rozumiałam piękno pierwszych chwil związku. Ubolewałam jednak trochę nad jej naiwnością i tym jak łatwo postanowiła na początku powieści zostawić wszystko za sobą. Z jaką łatwością spaliła mosty, który musiała później i tak na powrót przekroczyć.

Czy potępiam miłość między Polką a Niemcem wśród wojennej zawieruchy? Absolutnie nie, (doceniam też to, że autorka nie próbowała w żaden sposób wybielać Johanna, był żołnierzem Wehrmachtu, wykonywał rozkazy, nie został wykreowany na szlachetnego i bez skazy). Jestem przekonana, że takie historie faktycznie się zdarzały. Czy polecam książkę? Tak, wszystkim tym, którzy mają ochotę na burzliwą historię miłosną, która jednak mogła wydarzyć się wszędzie, gdzie istnieje jakikolwiek konflikt.

Przeczytane: 28.07.2021

Ocena: 6/10

piątek, 16 lipca 2021

Czas wyciągnąć wnioski: "O mrówkach i dinozaurach" Cixin Liu

 

Po tym drzewie chodzą mrówki, ale nie chciały zbytnio pozować do zdjęcia

RECENZJA PRZEDPREMIEROWA

Dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis za przekazanie mi egzemplarza książki.

 

Książka „O mrówkach i dinozaurach” Cixin Liu zaintrygowała mnie swoim opisem. Przyznam także, że częściej sięgam po literaturę zachodnią, stąd chyba moje zainteresowanie. Chiński pisarz zabiera nas w swojej niewielkiej książeczce w niezwykłą podróż do świata, w którym jeszcze nie istnieją ludzie. To okres kredowy, kiedy na Ziemi królowały dinozaury. Ale czy tylko? Otóż nie! Gdyby dinozaury nie były tak wielkie i uważniej patrzyły pod nogi, zauważyłyby, że obok nich żyją także maleńkie mrówki. W końcu jednak oba gatunki spotykają się i rozpoczyna się ich współpraca, a nawet symbioza. Zaczęło się raczej niewinnie, aby wreszcie koegzystencja mrówek i dinozaurów przerodziła się w niesamowitą cywilizację, mimo że zależną od siebie to bardzo przypominającą dokonania współczesnego człowieka.

To o czym pisze Cixin Liu to oczywiście fikcja. Autor zagłębia się w świat nauki, obdarzając przy okazji zarówno mrówki jak i dinozaury cechami ludzkimi (mowa, umiejętność czytania czy logicznego i kreatywnego myślenia etc.). Czytelnik brnie przez kolejne lata ewolucji obu gatunków oraz postępów jakie czynią. Nie sposób nie zastanawiać się w trakcie lektury co też mrówki i dinozaury wymyślą na następnej stronie.

Muszę stwierdzić, że Cixin Liu obdarzony jest niezwykłą wyobraźnią, pozwalającą w sposób plastyczny przedstawić to, co w zasadzie nam by się nie śniło. Inteligentne mrówki i kreatywne dinozaury. Pomysły tych stworzeń, a przy tym oczywiście pomysły autora są zadziwiające, (choć może nie tak bardzo dla bardziej tęgich głów niż moja :D).

Przyznam, że mimo dziecięcych marzeń o zostaniu paleontologiem i ówczesnego bzika na punkcie dinozaurów, w tej powieści kibicowałam akurat mrówkom. Były małe, sprytne, często niesłusznie niedocenione, potrafiły zaskoczyć. A jakby się głębiej zastanowić to dinozaury bardziej potrzebowały ich niż one dinozaurów. Niestety, jak to w baśniach z morałem bywa, wszystko ma swoje plusy i minusy.

Książeczka jest cieniutka, liczy tylko 240 stron i muszę przyznać, że ma okładkę, która niezwykle wpadła mi w oko. Prostą a jednak idealną. Stylowi autora nie można niczego zarzucić, ale jeśli ktoś spodziewa się akcji w książce to jej tu nie znajdzie. To raczej rozważanie na temat tego do czego prowadzi wzajemna zależność, która z biegiem czasu przeradza się także w podejrzliwość a nawet wrogość. Naturalną konsekwencją postępu cywilizacyjnego jest zbrojenie i zazdrosne strzeżenie tajemnic, nawet jeśli do ich stworzenia potrzeba tego, przed kim się te tajemnice zaczyna strzec. Czytając, trudno nie odnieść wrażenia, że jest to swego rodzaju przypowieść a zarazem wariacja na temat współczesnego człowieka. I bardzo by się chciało, żeby dzieje ludzkości nie zakończyły się tak jak swoją powieść skończył Cixin Liu. Dobrze by było wyciągnąć wnioski zawczasu.

„Czas jest nieskończony. Mówię ci, wszystko kiedyś przemija. Wszystko przemija.”

Premiera: 27.07.2021

Przeczytane: 15.07.2021

Ocena: 6/10

wtorek, 13 lipca 2021

Tylko dla ludzi o mocnych nerwach: "Susza" G. Masterton

 



RECENZJA PREMIEROWA

Bardzo dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis za przekazanie mi egzemplarza do recenzji przed premierą.

 

Grahama Mastertona znam praktycznie od zawsze. Jego nazwisko przewijało się na bibliotecznych półkach i w rękach mojej mamy. Nie miałam nigdy jednak okazji , by po niego sięgnąć. Z prostej przyczyny: jestem uparta. Kiedy się uprę, nie ma zmiłuj. A ja uparłam się na Kinga i nabrałam przeświadczenia, że nikt tak jak on ani mnie nie przestraszy ani emocji nie wywoła. No król horroru jest tylko jeden, co tu dużo mówić. I poza jedną przygodą z Deanem Koontzem (bardzo udaną!) jeszcze sprzed kingomanii, nie zaliczałam skoków w bok. Kiedy Dom Wydawniczy Rebis zaproponował, że wyśle mi egzemplarz, pomyślałam, że to doskonała okazja, żeby wyjść poza ramy.

„Susza” nie jest typowym horrorem. Nie uświadczy się tu paranormalnych zjawisk, potworów z innego wymiaru, duchów przenikających przez ściany ani nawet inwazji kosmitów. I to chyba w tej książce jest najbardziej przerażające.

Głównym bohaterem powieści jest Martin Makepeace, były marines, który obecnie pracuje w opiece społecznej i zazwyczaj nie przejmuje się konwenansami, rozprawiając się z problematycznymi podopiecznymi twardą ręką. Cierpi na Zespół Stresu Pourazowego po służbie w Afganistanie, co przyczyniło się do rozwodu z żoną. Nagle z dnia na dzień z kranów w jego mieście przestaje lecieć woda, władze Kalifornii zwalają winę na trwającą suszę i zanik zapasów wody pitnej, wybuchają zamieszki a w życiu samego Martina zaczynają się oprócz tego problemy osobiste, kiedy jego syn pakuje się w poważne kłopoty.

Pierwsze co mnie zaskoczyło to styl Mastertona. Zwróciłam uwagę na to, jak wprowadza on do fabuły opisy. Nie czyni tego przy okazji, nie wplata mimochodem. Po prostu opisuje każdego po kolei, dokładnie, kolor włosów, ubiór, fryzura, itd. Czy to coś dziwnego? Nie, ale mam wrażenie, że w ten sposób uczono mnie pisać opisy w podstawówce. Im dłużej żyję i czytam tym bardziej zauważam, że opisy można dodawać przy okazji jakieś czynności bohatera. Jestem pewna, że nie pierwszy raz spotykam się z tym przy profesjonalnym pisarzu a jednak tutaj uderzyło mnie to najbardziej.

Postacie dwójki głównych bohaterów są raczej dość wyraziste. I o ile Martin, mimo całego bagażu z jakim go dostajemy, wzbudza sympatię i chęć kibicowania mu, (mimo kontrowersyjnych metod załatwiania spraw), o tyle główną żeńską bohaterkę, Saskię miałam ochotę najchętniej wysłać w kosmos. Nie darzyłam jej ani zaufaniem ani sympatią.

Muszę też przyznać, że dostałam co innego niż oczekiwałam. Byłam pewna, że całość fabuły rozgrywać się będzie w odciętym od wody mieście. Że będę uczestniczyć w zamieszkach, kibicować zrozpaczonym mieszkańcom. Druga część książki powoduje jednak, że trochę zapomina się o upalnym lecie Kalifornii i braku wody pitnej. Nie brakuje jednak akcji. Trup ściele się gęsto a naszych bohaterów zdają się nie opuszczać kłopoty, co nadaje powieści dynamizmu i raczej nie pozwala na nudę.

Po opisie nietrudno się domyślić, dlaczego ta książka to pozycja dla ludzi o mocnych nerwach. Czytałam ją w ciągu dość upalnego tygodnia, wyobrażenie sobie tego, co się działo i jakie miało konsekwencje nie było ani trochę problematyczne. Przerażało mnie to tym bardziej, że ja praktycznie nigdy nie rozstaję się z butelką wody. Napełnianie szklanki, zalanie kawy, umycie się czy spłukanie toalety, te wszystkie prozaiczne czynności, kiedy zaczynają być niemożliwe, nabierają nagle elementarnego znaczenia. Czy ktoś z nas zastanawiał się kiedykolwiek, co się stanie, kiedy zabraknie wody? Bo że to możliwe to chyba nie muszę nikomu udowadniać.

Podsumowując po Mastertona sięgnę pewnie jeszcze nieraz. Tym razem chyba jednak będzie to coś z motywem nadprzyrodzonym. A biorąc pod uwagę związki pisarza z Polską, niewykluczone, że zapoluję na „Bazyliszka”.  

Data premiery: 13.07.2021

Przeczytana: 12.07.2021

Ocena: 6/10

środa, 7 lipca 2021

Czas wielkich zmian: "Florentyna i Konstanty" N. Majewska - Brown


 

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

Opowieści z czasów minionych są doprawdy fascynujące. Mogłabym godzinami słuchać o czyimś dziadku, który szedł do wojska bić się za Ojczyznę lub babci, która w czasach młodości wplatała kolorowe wstążki we włosy. O zapracowanych wsiach, których rytm życia wyznaczały prace polowe i eleganckich miastach, w których spędzanie czasu było marzeniem niejednej gospodyni na zagrodzie.

Pani Nina Majewska – Brown w swojej książce „Florentyna i Konstanty”, stanowiącej pierwszy tom trylogii „Zakładnicy wolności” zabiera nas w pomyśleć by można, że nie tak odległe czasy, bo równe sto lat wcześniej. Autorkę poznałam już, dzięki jej książkom opowiadającym o Auschwitz, dlatego wiedziałam, że sięgając po te pozycję raczej się nie zawiodę. I choć miałam wyjątkowe trudności w tym tygodniu w skupieniu się na czymkolwiek (może to upał a może dopada mnie jakiś czytelniczy zastój? (Oby nie!), poradziłam sobie z nią dość sprawnie.

Pierwsze co rzuca się w oczy, kiedy bierze się książkę do ręki to to jak została wydana. Nie mogłabym użyć tu innego słowa: jest po prostu śliczna i robi wrażenie. Ślę tu zatem specjalnie ukłony w stronę Wydawnictwa Bellona.

Okładka przykuła zresztą mój wzrok jeszcze zanim w ogóle przypuszczałam, że tak szybko trafi w moje ręce. Papier jest gruby, przez co książka sprawia wrażenie cegiełki, ale w środku oprócz treści znajdujemy też mnóstwo fotografii, porad sprzed wieku, wyjaśnień odnośnie opisywanych wydarzeń historycznych a nawet fragmenty gazet i czasopism. Powieść wieńczy dziennik powstańca wielkopolskiego.

Pani Majewska – Brown osadziła akcję w Wielkopolsce, w majątku niedaleko Poznania i ten pomysł uważam za niezwykle trafny, ponieważ pozwala na refleksję, że wielkie wydarzenia w Polsce nie działy się tylko w Warszawie, (czasem odnoszę takie wrażenie, zwłaszcza kiedy przychodzi do rozważań nad II wojną światową). Czytając, momentami mimowolnie oddalałam się myślami w stronę ukochanych „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej, które choć rozgrywały się nieco wcześniej to również w Wielkopolsce.

W owym majątku mamy do czynienia z tytułowym małżeństwem, Florentyną i Konstantym Zabierzyńskimi, ich dziećmi, kilkorgiem z ich służby oraz rodziną, która co i rusz wpada na „wiejskie wakacje”, (każdy, kto jest już po lekturze książki pomyśli teraz, całkiem trafnie, o postaci dosłownie upiornej teściowej, z którą Flora musi się zmagać).

Wydarzenia rozgrywają się tuż przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości i prowadzą nas przez wojnę z bolszewikami aż do 1924 roku. Wielkim plusem jest, że w zasadzie przez całą historię nie ruszamy się z dworku. Autorka uczyniła Florentynę narratorką powieści i dzięki temu dowiadujemy się o wszystkim, co się dzieje z gazet lub rozmów, śledząc także prozaiczne wydarzenia w domu. Poznajemy myśli i rozważania głównej bohaterki, uczestniczymy w jej zmaganiach (nie tylko z teściową, ale także z każdym niebezpieczeństwem jak wyjazd męża do Poznania w czasie powstania czy choroba dzieci), śledzimy ciekawostki związane ze zmieniającą się modą i sposobem myślenia o kobietach i samych kobiet.

Wszystko to jest niesamowicie fascynujące, bo choć dzieli nas zaledwie sto lat, a rok 1920 wcale nie wydaje się tak naprawdę jakiś bardzo odległy, trudno sobie wyobrazić, że to właśnie wtedy prąd dopiero zaczynał być w powszechnym użyciu i wzbudzał niemałe emocje. Że rower był obiektem pożądania, samochody dopiero stawały popularne a ludzie musieli radzić sobie chociażby bez pralki. Wydaje mi się, że rozgrywanie się akcji niejako obok najważniejszych wydarzeń historycznych tamtych czasów jest tylko plusem tej powieści. Umacnia to w przekonaniu, że to co rozgrywa się pod każdym dachem, prozaiczne proste czynności, zwykłe radości i małe dramaty to także historia warta opowiedzenia.

Cieszy także bliskość między głównymi bohaterami, bo ileż to razy dostawałam oklepane literackie motywy, w których w małżeństwie się nie układało, ktoś wzdychał do kogoś innego i usychał z tęsknoty. Czułość Florentyny i Konstantego nie jest nachalna, nie powoduje niesmaku, a wszelkie nowinki dotyczące kontroli urodzin w początkach XX wieku tylko wzmagają zainteresowanie ;).

Książka ma jednak minus. To wrażenie, że czas gna tam jakoś za szybko. W pewnym momencie już nie mogłam się połapać ileż to czasu mogło minąć, bo w jednym momencie najmłodsze dzieci są zaledwie niemowlętami, w drugim już dostaję wzmiankę, że są całkowicie samodzielne. Nie było to bardzo przeszkadzające, ale parę razy wybiło mnie z rytmu.

Cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę i że zasila moją prywatną biblioteczkę. Z przyjemnością sięgnę po kolejne dwa tomy.

Przeczytane: 07.07.2021

Ocena: 7/10


Autograf Autorki w moim egzemplarzu :)