środa, 29 grudnia 2021

Kot napłakał: "Mamy morderstwo w Mikołajkach" M. Matyszczak

 


Dzięki booktourowi u Kryminał na talerzu miałam okazję zapoznać się z książką Marty Matyszczak „Mamy morderstwo w Mikołajkach”.

Chciałabym móc napisać, że miałam przyjemność tudzież zaszczyt sięgnąć po tę książkę. No właśnie niestety nie bardzo.

Do zapisania się do booktouru zachęciły mnie entuzjastyczne reakcje innych czytelników, w dniach, kiedy książka ujrzała światło dzienne. Nie stronię od komedii kryminalnych, (jak żywo pamiętam zaśmiewanie się z „Wszystko czerwone” Chmielewskiej, mimo że moje czytanie jej z upływem lat przeszło metamorfozę i książki królowej polskiego kryminału już  mnie tak nie bawią), dlatego postanowiłam dać szansę i tej pozycji. Poza tym hej, główną bohaterką miał być tam kot. Jako zwierzolub nie mogłam przejść obok tej książki obojętnie.

Akcja oczywiście rozgrywa się w Mikołajkach i rozpoczyna w sezonie wakacyjnym. Tam popełnione zostaje morderstwo, którym zajmuje się miejscowy komendant policji. Jest on równocześnie mężem głównej ludzkiej bohaterki, Rozalii Ginter, pani weterynarz. Kilka miesięcy wcześniej małżeństwo przygarnęło bezdomną, ciężarną kotkę, która w niektórych rozdziałach jest narratorem historii.

Można by było przypuszczać, że skoro mamy już trupa to to będzie główny wątek historii. Otóż nie. Pani weterynarz poza osobistymi rozterkami, pakuje się w inne kryminalne kłopoty, a sprawa zbrodni, która rozpoczęła się książka schodzi na mocno dalszy plan i koniec końców znajduje swój niezbyt wyszukany finał.

Sięgnięcie po książkę pani Matyszczak tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że albo moje poczucie humoru wyewoluowało albo nie mam go wcale. Coś co powinno być komedią kryminalną było dla mnie raczej zbiorem absurdów, które nijak nie wywoływały uśmiechu na twarzy.

Zacznę od głównej sprawy. Morderstwo hotelarza, trzęsienie ziemi na początku, miało chyba tylko za zadanie ukazać nam z jakimi bohaterami będziemy mieli do czynienia. A więc poza główną parą objawiła nam się też sąsiadka plotkara, sąsiadka z gadającą papugą i teściowa z piekła rodem. Zbrodnia nie wstrząsnęła raczej nikim, ludzie nie zachowywali się jakby wśród nich pojawił się morderca. Za to pojawił się pewien Niemiec, którego obecność na kartach książki trudno wytłumaczyć, gdyż dla fabuły nie miała żadnego sensu, (a wątek z futrem nawet nie był zabawny). Zresztą takich niepotrzebnych bohaterów jest tu więcej. Mało tego morderstwo hotelarza nie zostaje nawet wyjaśnione a już dostajemy nową kabałę, wobec której blednie wszystko inne co do tej pory przeczytaliśmy. Kolejny wątek. Bez zamknięcia poprzedniego, (który jak już napisałam otrzymuje swój finał, ale jak na sprawę, która wg opisu miała być osią fabuły to nie jest satysfakcjonujące. Próżno tu też szukać jakiegoś śledztwa, no może poza włamaniem pani weterynarz do komendy policji, aczkolwiek nie ze względu na prowadzoną przez jej męża sprawę).

A to nawet nie jest największa bolączka całej powieści. Jest nią coś co powinno być jej największym atutem. Wspomniana wcześniej kotka. Pomysł z oddaniem głosu zwierzęciu brzmi całkiem nieźle. Niestety już przy pierwszym kocim rozdziale zrozumiałam, że to konwencja nie dla mnie. I nie jest to wcale wina charakteru Burbur, która była kotką raczej wojowniczą, robiącą nieustanny użytek z pazurów. To raczej kwestia tego, że jej rozdziały były zwyczajnymi zapchajdziurami. Nie wnosiły nic do fabuły, w dodatku pisane były w irytujący sposób. Niby miały mieć pewnie humorystyczny charakter, ale brzmiało to źle, sztucznie i jakoś nie na miejscu. Połączenie niby luzacko młodzieżowego języka ze swoistym kocim egocentryzmem sprawiało, że męczyłam się niesłychanie aż w końcu zaczęłam rozdziały Burbur tylko omiatać wzrokiem. I tak wiedziałam, że niewiele stracę.

Ciężko mi się to czytało. Autorka zamiast skupiać się na jednym wątku, żonglowała nimi. Zamiast wykorzystać kotkę do komentarzy do głównej sprawy, podsuwała nam inne jej „przygody”. Gdyby książka była dłuższa a ja nie czytałabym jej w ramach akcji czytelniczej, chyba po prostu bym ją odłożyła. Po kolejne części nie sięgnę, nawet jeśli będą lepsze. Nie polubiłam ani Rozalii ani Burbur. Z Mazurami wolę mieć lepsze skojarzenia.

Przeczytane: 22.12.2021

Ocena: 3/10

czwartek, 16 grudnia 2021

Potwór w pigułce: "Bestia z Buchenwaldu" M. Czornyj

 


Z jednej strony można by było przypuszczać, że o II wojnie światowej napisano już wszystko. Z drugiej ten rozległy, okrutny konflikt pełen niewyobrażalnego bestialstwa a w dodatku ciągnący się latami, zdaje się być tematyczną studnią bez dna. Autorzy chętnie do niego sięgają. W zasadzie w tych realiach można obsadzić niemal każdy gatunek literacki (choć to pewnie ryzykowny zabieg, ze względu na mnóstwo uczuć, które kłębi się wokół tego tematu).

Maxa Czornyja kojarzy się bowiem głównie z kryminałami. A jednak jego powieści o II wojnie światowej kryminałami nie są. To pełnokrwiste książki dramatyczne, chwytające za serce bezwzględnymi opisami.

Do tej pory z prozą Czornyja miałam do czynienia równo rok temu przy okazji lektury „Córki nazisty”. Dobrze wspominam tę pozycję, zapadła mi w pamięć głównie ze względu na intrygujący plot twist pod koniec.

Tym razem sięgnęłam po „Bestię z Buchenwaldu”. Zbrodnie nazistowskie mimo swojego oczywistego i niezrozumiałego okrucieństwa odznaczają się bowiem przedziwnym magnetyzmem.

O Ilse Koch słyszałam już nie raz. Myślę, że była znana nie tylko mnie. Ambitna niemiecka dziewczyna, wciągnięta w odmęty partii, pieczętuje swoją pozycję wychodząc za nazistowskiego oficera. Razem z Karlem zostają oddelegowani do Buchenwaldu, gdzie Koch ma pełnić funkcję komendanta obozu.

Ilse nie jest jedną z tych kobiet, które udają, że niczego nie widzą. Karl nie jest jednym z tych mężczyzn, który aby chronić swą ukochaną, wymyśla bajeczki o obozie pracy, o przetrzymywanych tam kryminalistach itd. Oboje od początku mają świadomość do czego taki obóz ma prowadzić, czym są transporty i selekcja, po co gna się więźniów do kamieniołomu. I co więcej… angażują się w działalność grubo ponad oczekiwania partii.

Legendarne abażury z ludzkiej skóry są wszak pomysłem samej Ilse Koch. Sprezentowała je ona mężowi, wyszukując wśród więźniów co ciekawszych tatuaży. Na tym jednak jej wyobraźnia się nie zatrzymuje, a opisy jej zbrodni są sugestywne i mrożą krew w żyłach.

Naturalnie spotyka ją zasłużony koniec, ale trudno powiedzieć czy kiedykolwiek uda się komukolwiek zadośćuczynić za to co przeżył w obozach.

Powieść Maxa Czornyja pisana jest w pierwszej osobie, z perspektywy Ilse. Dzięki temu unikamy zarówno prób wybielenia i tłumaczenia, (dopiero przy aresztowaniu oczywiście sama Ilse zaczyna zrzucać winę na męża a także odgrywać chorobę psychiczną), ale także i potępienia. Obiektywne spojrzenie na postać Ilse Koch, oddanie jej głosu, moim zdaniem jest zabiegiem trafionym w dziesiątkę. Ocena postaci należy wszak do czytelnika, nawet jeśli z góry wiadomo jaka ta ocena będzie.

Książkę czyta się dobrze i szybko. Jest to jednak pewien zarzut. Dla mnie jest za krótka. Prawdopodobnie o Ilse Koch można by było napisać dużo grubszy tom, nie rezygnując przy tym z konwencji opowiadania historii w pierwszej osobie. Czytając ma się wrażenie wyliczania niemieszczących się w głowie zbrodni bohaterki, skakania od jednego okrutnego pomysłu do drugiego. Brak w tym płynności, poczucia upływu czasu.

Nie do końca ufam autorom ani nie przekonują mnie pisarze, którzy w ciągu roku potrafią napisać więcej niż dwie książki. Czy to presja wydawnictwa czy faktycznie jakiś rodzaj talentu, nie wiem. Wiem tylko, że pisanie to żmudna praca, przygotowywanie się do niego – jeszcze żmudniejsza. Max Czornyj zaczyna pretendować w ilości i tempie wypuszczanych książek do miana drugiego Remigiusza Mroza. Wydaje mi się, że gdyby poświęcić Ilse Koch więcej czasu, mogłaby z tego powstać, grubsza, pełniejsza powieść.

Niemniej pozycję polecam. Okrucieństwo nie powinno fascynować, a jednak w przypadku Ilse Koch chyba tak jest. Fascynuje z odrazą. Po przeczytaniu ciężko nie zadać sobie pytania: „Jak jej (jak im wszystkim) coś takiego tak długo mogło się udawać i uchodzić na sucho?”

Przeczytane: 13.12.2021

Ocena: 6/10

czwartek, 2 grudnia 2021

Zaklęcie wiecznej miłości: "Trik" E. Bergmann

 



Dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis za egzemplarz książki.

 

„Trik” Emanuela Bergmanna to kolejna książka, która nie otrzymała ode mnie należytej uwagi. Sięgnęłam po nią z dwóch powodów. Pierwszy był taki, że jest dość cienka i miałam nadzieję, że spędzę z nią góra trzy wieczory, nadganiając trochę czytanie i przezwyciężając te dziwną niemoc do czytania jaka mnie ostatnia dopadła. Drugi powód to były opinie na jej temat. Same dobre. Pierwszy powód może i był dobry, ale nie zadziałał. Co i rusz się rozpraszałam, a w związku z drugim powodem uważam, że „Trik” nie otrzymał ode mnie należytej uwagi. I jak w przypadku poprzedniej książki tak i teraz uważam, że to wielka szkoda.

Powieść Emanuela Bergmanna opowiada o jedenastoletnim chłopcu o imieniu Max, którego rodzice się rozwodzą. Wiadomość wstrząsa nim, a sytuacja przerasta tak bardzo, że zaczyna szukać pomocy. I to pomocy kogoś najbardziej absurdalnego. Prawie dziewięćdziesięcioletniego emerytowanego iluzjonisty żydowskiego pochodzenia, który tuż przed i w trakcie II wojny światowej znany był w Niemczech jako Wielki Zabbatini. Wszystko wskazuje na to, że magik zna tajemne i niezawodne zaklęcie miłości, które może sprawić by rodzice Maxa do siebie wrócili. Chłopiec ucieka więc oknem ze swojej sypialni i znajduje Zabbatiniego w domu starców.

Książka jest napisana z poczuciem humoru, lekko i swobodnie. Humor jest niekiedy dość absurdalny, ale pod płaszczykiem przyjemnej lektury kryją się trudne tematy. Dość powiedzieć, że poznajemy nie tylko sytuację w jakiej znajdował się Max, ale śledzimy także dzieje życia Mojsze zanim stał się Zabbatinim. Jesteśmy przy nim nie tylko podczas jego występów, ale i wtedy kiedy Niemcy odkrywają jego pochodzenie i wysyłają do obozu koncentracyjnego.

Powieść czyta się dość szybo i istotnie parę razy zdarzyło mi się zaśmiać, (zwłaszcza, że Zabbatini jest dość krewkim staruszkiem, wykazującym niezwykłą słabość do młodych, pięknych kobiet), ale tak naprawdę poczułam z nią więź dopiero przy ostatnich stu stronach. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że młodość Mojsze i dramatyczna dla jedenastolatka sytuacja, związana z rozwodem rodziców nie była przejmująca. Ale tak naprawdę chwila, w której Mojsze trafia do obozu a Zabbatini (ponieważ narracja prowadzona jest w książce dwutorowo) podczas magicznego występu staję oko w oko ze swoją przyszłością, poruszyły czułą strunę w moim sercu. (Zwłaszcza, że tak naprawdę to właśnie wtedy zadziałało to wielkie i osławione zaklęcie miłości Zabbatiniego, który chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że zaczarował sam siebie i nie o takie uczucie chodziło. A była to miłość do bliźniego i ratowanie go za wszelką cenę).

Prawdopodobnie nie wszystkim spodoba się pisanie o tak ważnych i bolesnych kwestiach tak lekko jak zrobił to Emanuel Bergmann. Ale czy naprawdę musimy zawsze traktować prawdę poważnie? Wszyscy przecież mamy świadomość tego, co wydarzało się podczas II wojny światowej. Historia Wielkiego Zabbatiniego, opowiedziana z przymrużeniem oka, nie tylko nie odbiera szacunku do sprawy, ale ma szansę trafić do większej ilości serc i umysłów.

To zdecydowanie książka, której powinnam była poświęcić więcej uwagi i żałuję, że przeszkodziła mi w tym ta dziwna niemoc czytelnicza, której nie mogę się pozbyć w zasadzie od kiedy skończyłam czytać „Diunę”, (w listopadzie przeczytałam tylko dwie książki, a to nie jest powód do zadowolenia). Niemniej sympatyzowanie z Mojsze i Maxem sprawiło mi sporą przyjemność i każdemu z Was polecam tę przygodę.

Przeczytane: 02.12.2021

Cena: 6/10