środa, 28 września 2022

Wicehrabia usidlony: "Ktoś mnie pokochał" J. Quinn

 


Sięgnęłam po drugi tom sagi Bridgertonów Julii Quinn (o tytule „Ktoś mnie pokochał”, czyli kolejny kicz) z prawdziwą przyjemnością. Wiedziałam, że się przy nim zrelaksuję, ale także że uda mi się zaangażować w historię. Nawet mimo tego, że mam już za sobą seans drugiego sezonu serialu na Netflixie.

Tym razem autorka skupiła się na najstarszym z rodzeństwa – Anthonym. Po śmierci ojca przejął on tytuł wicehrabiego, ale ponieważ bał się, że umrze w młodym wieku, jak jego ukochany rodzic, postanowił że nie będzie zawracać sobie głowy mrzonkami o miłości. Chce ożenić się rozsądnie, z kobietą, która zapewni ciągłość rodu i nie będzie bardzo rozpaczać po jego śmierci.

Oczywiście kandydatka ma być odpowiednio reprezentacyjna i posiadać najbardziej pożądane przez wszystkich kawalerów cechy, więc jego wybór pada na rozchwytywaną pannę sezonu – Edwinę Sheffield.

Dziewczyna jest powabna, młoda i przyciąga wzrok. Mimo braku posagu i ciężaru odpowiedzialności, nakazującego jej utrzymać całą rodzinę (matkę i siostrę), nie może opędzić się od wielbicieli. Najpoważniejszym zaś kandydatem do jej ręki staje się nie kto inny tylko sam Anthony Bridgerton. Na drodze do ołtarza stoi jednak starsza siostra Edwiny, Kate. Młodsza Sheffieldówna obiecała sobie bowiem kiedyś, że nie wyjdzie za mąż za człowieka, którego Kate nie zaaprobuje. A tak się składa, że sir Anthony wyjątkowo działa jej na nerwy.

Po serii wielu niefortunnych zdarzeń, zarówno Anthony jak i Kate odkrywają, że to co brali za nienawiść jest jednak bardziej pozytywnym uczuciem.

Książkę tak jak w przypadku poprzedniej części czytało się niemal błyskawicznie. Julia Quinn potrafi zainteresować czytelnika, nawet takiego jak ja, który jej książki kiedyś uważał za szczyt kiczu.

Główna bohaterka, Kate była charakterną i zdecydowaną dziewczyną, która trafiła w sam środek burzy uczuć. Anthony, również pewien słuszności wobec powziętej decyzji względem Edwiny zdaje się być kompletnie wytrącony z równowagi uczuciem do Kate, dopóki ich drogi ostatecznie się ze sobą nie krzyżują.

Konflikt głównych bohaterów nie wydał mi się irytujący ani przesadzony. Być może dzięki temu, że oglądałam serial, wiedziałam jak sprawa się skończy i nie musiałam potrząsać książką w złości, że oni wciąż się ze sobą nie schodzą. Z przyjemnością poznawałam losy zarówno Anthony’ego jak i reszty rodzeństwa. Szczególnie podoba mi się relacja między braćmi Bridgerton i życzyłabym sobie, żeby było jej więcej w kolejnych tomach.

Cieszyło mnie też, że Kate nie była salonową mimozą. Panny z wyższych sfer w większości właśnie tak jawią się współczesnemu czytelnikowi, (przechadzki, wyszywanie czy wybieranie strojów to pewnie ich ulubione zajęcia). Na szczęście Kate chyba nieco odstawała od swoich czasów, co zresztą doprowadzało Anthony’ego do szewskiej pasji.

Podobało mi się też, że nawzajem odkrywali swoje lęki i potrafili wspólnie stawić im czoła. Stworzyli parę, która razem była silniejsza, a jednak nie byli przy tym mdli i cukierkowi. Być może trochę oparli swój związek na rywalizacji, ale Autorka zdecydowanie przy tym nie przesadziła.

Z przyjemnością sięgnę zatem po kolejne tomy, ciesząc się, że rodzeństwa Bridgertonów jest jeszcze tak dużo. Nigdy nie przypuszczałabym, że wciągnę się tak bardzo w coś, co klasyfikuje się jako romans. Spora w tym zasługa Netflixa, (zmiany względem serialu i literackiego pierwowzoru były znaczne, ale dzięki temu czułam się jakbym odkrywała bohaterów na nowo i podobało mi się to), ale i lekkiego pióra samej Julii Quinn.

Przeczytane: 21.09.2022

Ocena: 7/10

poniedziałek, 19 września 2022

Burzliwa historia Francji w tle jednego życia: "Szkoła luster" E. Stachniak

 


Ewa Stachniak pojawiła się w moim życiu za sprawą powieści o Katarzynie II i choć przeczytałam do tej pory tylko jej pierwszy tom, pamiętam że byłam z tej lektury bardzo zadowolona. Nie inaczej było później, kiedy w moje ręce dostała się „Bogini tańca”. Tę pozycję niemal pochłonęłam, co zważając na jej rozmiary i moje tempo czytania nie idzie zazwyczaj ze sobą w parze.

Wobec „Szkoły luster” miałam więc spore oczekiwania, tym bardziej, że miała dobre opinie na instagramie, a przepiękna okładka (doprawdy wydana jest wspaniale, gratulacje dla Wydawnictwa Znak) na każdym zdjęciu przyciągała wzrok.

Intrygował mnie fakt, że Autorka zdecydowała się umieścić akcje w czasach Ludwika XV, raczej pomijanego, bo choć rządził długo, jego panowanie przypada na okres pomiędzy wielkim Królem Słońcem a królem, który stracił głowę. A to, trzeba przyznać robi znacznie większe wrażenie.

Przyznam, że o Parku Jeleni i zamieszkujących go rezydentkach dotąd nie słyszałam, choć wcale nie poczułam się zdziwiona, odkrywając prawdę o tym, kim te dziewczęta były dla króla Ludwika. One same nie wiedziały, że są zabawkami akurat w rękach samego monarchy. Przed przybyciem po raz pierwszy do Wersalu, w trakcie przygotowań do spotkania ze swoim przyszłym kochankiem każde dziewczątko zapewniane było, że sprowadzono je do Parku na życzenie polskiego hrabiego, krewnego samej królowej. To samo kłamstwo wmawiane jest młodziutkiej Veronique, która urodziwszy królowi córkę i odkrywszy prawdę, kim jest tajemniczy hrabia stopniowo popadała w obłęd.

Tak kończy się pierwsza część powieści. Druga to losy Marie-Louise, córki Veronique, od dzieciństwa w pałacu, (gdzie wylądowała na wychowaniu u garderobianej Madame de Pompadour i nie były to sielskie lata, ale charakterna dziewczynka nie dała sobie w kaszę dmuchać) aż do dorosłości, która przypadła jej podczas Rewolucji Francuskiej.

Przyznam, że pierwszą część czytało mi się dość opornie i odczuwałam rozczarowanie, a także irytację. Oczywiście powinna mieć więcej empatii względem oszukanej nastolatki, ale nie potrafiłam. Świat tak bardzo poszedł do przodu, że wszystko czego doświadczała Veronique było trudne do przełknięcia, nawet jeśli zaganianie królowi młódek było kiedyś na porządku dziennym. Sama Veronique drażniła mnie swoją naiwnością i nijakością w jakimś stopniu.

Wymianę bohaterki na Marie-Louise przywitała z ulgą i od tego momentu zaczęłam już czerpać przyjemność z lektury. Dziewczynka okazała się inteligentna a przy tym krnąbrna i żądna przygód. Nie sposób było odmówić jej uroku, którego nie straciła nawet jako dorosła kobieta. Żyła w niełatwych czasach, a stopniowo odkrywana przez nią prawda o jej pochodzeniu również niczego jej nie ułatwiała. W dodatku w jakiś sposób można się było z nią utożsamiać. Była bardziej rzeczywista niż matka.

Ewie Stachniak nie można odmówić kunsztu. Choć książka nie posiada wartkiej akcji i przez niektórych zapewne może zostać okrzyknięta nudną to trzeba  przyznać, że jest po prostu bardzo dobrze napisana. Francuskie realia, najpierw monarchii a później Rewolucji są odmalowane świetnie i to począwszy od wersalskiego pałacu aż do placu, na którym stanęła gilotyna. Autorka doskonale ukazuje dysonans między nędzą a przepychem, które spotykały się nierzadko w murach jednego pałacu. I choć częściej mamy do czynienia raczej z biedną częścią społeczeństwa, pani Stachniak nie pożałowała nam opisów zwyczajów czy to królewskich czy to jego dworu.

Nie była to może ani łatwa ani krótka lektura (książka liczy prawie 500 stron), ale zdecydowanie warto było poświęcić na nią swój czas.

Przeczytane: 14.09.2022

Ocena: 7/10

środa, 7 września 2022

Trauma zapisana w genach: "Zaginione dziecko" E. Gunnis

 


Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz do recenzji.

 

„Zaginione dziecko” Emily Gunnis na tyle okładki określone jest jako thriller. Według mnie to przede wszystkim powieść o traumach.

Książka ta to opowieść o trzech pokoleniach kobiet. Akcja centralizuje się na środkowej z nich, Rebbece. To ona 50 lat przed współczesnymi wydarzeniami jest świadkiem śmiertelnego pobicia własnej matki przez ojca, który po całym wydarzeniu się zastrzelił. Tragedia kładzie się cieniem na całym jej życiu, (co raczej nie dziwi, biorąc pod uwagę co przeżyła). Kiedy jest już dorosła, poporodowa trauma rozdziela ją z córką, którą zaczyna wychowywać były mąż i jego nowa żona. Rebbeca uważa, że to słuszne i choć cierpi po rozłące z dzieckiem, nie tłumaczy nikomu niczego i nie opowiada o feralnej nocy z dzieciństwa. To psuje jej relacje z córką i eks partnerem.

Owa córka, Jessie, również rodzi dziewczynkę, a przed porodem (całkiem słusznie) obawia się, że padnie ofiarą takiej samej psychozy co matka. Kiedy ucieka ze szpitala z niemowlęciem, straszne wydarzenia nocy sprzed pół wieku znowu muszą ujrzeć światło dzienne, aby Jessie została szybko odnaleziona.

Nie tylko one jedne mają za sobą trudne chwile. Powieść obejmuje jeszcze wydarzenia sprzed morderstwa, kiedy ojciec Rebbeki wraca z wojny, cierpiąc na syndrom stresu pourazowego a jej matka musi jakoś radzić sobie z jego wybuchami.

Choć książkę czytało mi się dobrze, faktycznie spodziewałam się mocnego thrillera. Tymczasem wydaje mi się, że dostałam raczej psychologiczną obyczajówkę. Sięga czasów drugiej wojny światowej i ukazuje jak okrucieństwo wojny wpływa na życie wielu osób nawet lata po jej zakończeniu. Złe sklasyfikowanie książki skutkuje tym, że miałam wobec niej inne oczekiwania i podejście.

Choć warsztatowi Emily Gunnis nie mogę niczego zarzucić, nie mogę powiedzieć, żebym polubiła kogokolwiek z bohaterów. Rebbeca wzbudziła moje współczucie, ale jej były mąż czy Jessie chyba tylko irytację. Co prawda trudno mi postawić się na ich miejscu i jednoznacznie stwierdzić, jak ja zachowałabym się w stosunku do matki, która prawie zerwała kontakt z dzieckiem dla jego teoretycznego dobra, ale mimo wszystko próbowałam ją jakoś usprawiedliwić. Choć ja jako czytelnik znałam szerszy kontekst niż choćby Jessie.

Powieść zawiera dwa plot twisty, które w sumie nie były bardzo zaskakujące. Tego drugiego co prawda się nie spodziewałam, ale w zasadzie był dość logiczny. I choć powieść ma zaledwie 300 stron porusza wiele zagadnień od PTSD przez depresję poporodową aż do faktu, że choroba psychiczna jeszcze w latach pięćdziesiątych stanowiła podstawę do oddalenia żony przez męża. W zasadzie wg słów Autorki mężczyzna mógł po prostu umieścić w psychiatryku żonę, która mu się znudziła i zawrzeć ponowny związek. Ale czy ktoś stwierdzał prawdziwość jej choroby czy nie, tego niestety już nie wiem. Prawdopodobnie nie, pewnie wystarczyło mieć pieniądze.

Tak czy inaczej, „Zaginionego dziecka” może nie czytałam jednym tchem, ale cieszę się, że się z nią zapoznałam.

Przeczytane: 03.09.2022

Ocena: 6/10