poniedziałek, 23 maja 2022

(zbyt) Krótka książka na ważny temat: "Ostatnie zdjęcie" A. Szczygieł


Książkę otrzymałam z Klubu recenzenta serwisu nakanapie.pl. Dziękuję.

 

„Ostatnie zdjęcie” Aldony Szczygieł skusiło mnie opisem i dobrymi recenzjami, choć w momencie, kiedy decydowałam się na tę książkę było ich jeszcze niewiele, (w tej chwili jest ich więcej, ale w dalszym ciągu są dobre).

Książka jest debiutem Pani Aldony. Opowiada o piętnastoletnim Franku, który wychowuje się w zakonnym sierocińcu. I pewnego dnia odkrywa, że jego ukochana babcia żyje i mieszka całkiem niedaleko. Wszelkie marzenia o wyrwaniu się z sierocińca rozsypują się jednak jak domek z kart, gdyż okazuje się, że babcia Zofia mieszka w domu starców. A jej choroba jest tak zaawansowana, że nie poznaje już nawet własnego wnuka.

Franek, co zrozumiałe, czuje bunt wobec tej sytuacji. Nie przestaje marzyć, że zamieszka razem z babcią. Najlepszym rozwiązanie na przywrócenie jej pamięci według niego jest pokazanie jej zdjęć z przeszłości. W tym celu namawia kolegę, Kacpra do wyprawy do leśniczówki, w której kiedyś mieszkał.

Książka obiecywała wiele emocji, pisanie o Alzheimerze na pewno nie jest łatwe. Trudnych tematów, takich jak nieuleczalna choroba, (która w swym zaawansowanym stadium jest trudna dla bliskich chorego bardziej niż dla samego chorego) oraz sieroctwo i dom dziecka nie powinno się jednak unikać. Miałam nadzieję na piękną, mądrą książkę.

Jednak już od pierwszych stron zrozumiałam, że otrzymałam coś innego niż oczekiwałam.

Przede wszystkim irytował mnie sam Franek. Miał niby 15 lat, a zachowywał się i rozumował jak osoba dużo młodsza. Nie rozumiałam też dlaczego nazywał przyjacielem chłopaka, który robił mu świństwa, z czego kradzież prywatnych listów i pokazanie ich klasie była chyba najgorsza. Przegapiłam gdzieś moment, w których chłopcy się zaprzyjaźnili, ale może go po prostu nie było, wszak książka liczy tylko 190 stron.

Mam to szczęście, że nie wiem jak funkcjonują domy dziecka. Znałam jednak osoby, wychowujące się tam. Moim zdaniem w treści zabrakło trochę logiki. Wydaje mi się bowiem, że takie instytucje są trochę bardziej rygorystyczne niż to o czym czytałam. Franek i Kacper mogli wychodzić sobie gdzie chcieli i kiedy tylko chcieli o każdej porze dnia i nocy (!!!). Samotna podroż autobusem dwóch piętnastolatków i małej siostry jednego z nich w środku nocy nikogo nie zaalarmowała. Jedyne co zastali po powrocie to sprzątanie w karze za ucieczkę. Mała Hania nie uczęszczała do żadnego przedszkola tylko snuła się za Kacprem, który musiał jej pilnować. Chłopaki natomiast bez problemu mogli rezygnować z lekcji i urządzać sobie wagary z włamaniem. Odwiedziny w domu starców też nie stanowiły żadnego problemu i mogły tam wpadać w odwiedziny także osoby niespokrewnione (nie znam procedur, ale wydaje mi się to mało wiarygodne).

Sposób opowiadania historii był mało płynny. Sceny się urywały i nie zawierały żadnego dalszego ciągu, mimo tego że miały potencjał, (szczególnie uderzyła mnie jednak z nich, kiedy mała Hania zakumplowała się z jedną z mieszkanek „Staruszkowa”; autorka mogła tam wpleść scenę pożegnania, kiedy Kacper zawołał siostrę do wyjścia, jakiś uroczy dialog. Scena jednak urwała się i na kolejnej stronie mieliśmy już inną sytuację. A takich przykładów było więcej).

Rozumiem, że jest to debiut, jednak gdyby książka była dłuższa, być może tylko by na tym zyskała. Nie odnalazłam tam tych wszystkich emocji i uczuć, o których pisano w innych recenzjach. Tytułowe „Ostatnie zdjęcie” a nawet zdjęcia spoczywały cały czas w kieszeni Franka, więc tak naprawdę cała ta wyprawa z włamaniem nie była nikomu potrzebna, (tak samo jak np. scena z myśliwym i sarną, a zagadka o tym, kto zamieszkuje teraz leśniczówkę w ogóle nie została rozwiązana). Autorka uniknęła szczegółowych opisów przeszłości i choć Franek od czasu do czasu wspominał swoje dzieciństwo, tak naprawdę nie mogę powiedzieć, żebym dobrze go poznała.

No dobrze, ja tu bezlitośnie o minusach, ale czy książka ma jakieś plusy? Tak, oczywiście. Największym plusem jest sam fakt, że Autorka poruszyła ciężki temat. Nawet jeśli u mnie nie trafił na podatny grunt to sądząc po innych recenzjach, udało się zmusić wielu czytelników do refleksji. Poza tym polubiłam siostrę Brydkę, która nie wychodziła z kuchni i serwowała włoskie dania. Była naprawdę sympatyczną postacią.

Książki oczywiście, swoim zwyczajem, nie odradzam nikomu, nawet jeśli mnie zbytnio się nie podobała. Niewykluczone, że każdy z Was znajdzie tam coś dla siebie. Ja liczyłam na wielkie emocje, które przecież muszą się pojawić w książce o takiej tematyce, nie znalazłam ich i ubolewam. To jednak dopiero debiut, Pani Aldonie życzę sukcesów na literackiej drodze.

Przeczytane: 20.05.2022

Ocena: 3/10

piątek, 20 maja 2022

Profiler w opałach: "Klatka dla niewinnych" K. Bonda

 



Po serię z Hubertem Meyerem Katarzyny Bondy sięgam zawsze chętnie. Pamiętam jakim zaskoczeniem było dla mnie pojawienie się „Nikt nie musi wiedzieć” po latach od wydania poprzedniej części.

„Klatka dla niewinnych” spoczywała od dłuższego czasu grzecznie na mojej hałdzie wstydu, aż się okazało, że Pani Kasia napisała o Meyerze nie jedną kolejną, nie drugą, ale i trzecią następną część. Zaległości zrobiły się poważne. A że do Huberta zawsze wracam z przyjemnością, tak było i tym razem.

Naczytałam się w chwili premiery piątego tomu, że to najsłabsza odsłona perypetii zblazowanego profilera. Czy mogłabym tak powiedzieć? Zdecydowanie nie.

W tej części Hubert zostaje podstępem wciągnięty w intrygę z podwójnym morderstwem w tle. Lata wcześniej Róża Englot zostaje zamordowana, a jej mąż odsiaduje wyrok. W 2021, (czyli w momencie rozgrywania się właściwej akcji powieści), matka Róży wypada z balkonu akurat podczas przepustki zięcia i w jego obecności. Wiele wskazuje na jego winę, ale równie wiele na jego syna, czternastoletniego Jonasza, który po śmierci matki przestał mówić i trudno się z nim porozumieć. Hubert rozpoczyna śledztwo, a za im więcej sznurków pociąga, tym dalej od kłębka. Za to robi się z tego niezły supeł. Tak niezły, że w końcu sam profiler ląduje w areszcie jako główny podejrzany. W sprawę zaangażowana jest także prokurator Weronika Rudy, którą znamy z poprzednich części, a także kilku policjantów, znanych nam mniej lub bardziej.

Książka wciągnęła mnie od samego początku i czytało mi się ją dobrze, (jestem przyzwyczajona do stylu Pani Kasi i choć jej bohaterowie mówią czasem policyjnym żargonem, co skutkuje tym, że odnoszę wrażenie, iż nie rozumiem o co chodzi, tutaj tego uczucia nie miałam). Napięcie towarzyszyło mi od pierwszych stron, sprawa była emocjonująca i zagmatwana.

Treść książki może jednak zrazić co bardziej wrażliwych czytelników, bowiem tropy prowadzą w końcu do środowiska BDSM. Sugestywne opisy praktyk, zwracają uwagę na fakt, że Katarzyna Bonda wykonała dobrą researchową robotę. Kierunku w jakim pójdzie ta historia nie spodziewał się chyba nikt, począwszy na czytelniku, na samym Meyerze kończąc.

Zresztą Meyer miał tu niewielkie pole do popisu i choć jak zwykle wykazał się niezawodnym zmysłem profilera, usadzony w areszcie nie miał zbyt wielu możliwości manewru. Czytając, odniosłam wrażenie, że to bardziej Weronika i Olchowik grają w tej części pierwsze skrzypce. Dzięki temu, wydawało mi się, że była to część bardziej nacechowana emocjami niż zwykle. Śledziliśmy rozterki Weroniki wobec jej skomplikowanych relacji z Hubertem, a także emocji związanych z zawodowymi obowiązkami, kiedy profiler wysuwa się na czoło peletonu podejrzanych.

Jako czytelnik, wiedziałam jednak, że Meyer jest niewinny i zwyczajnie nie mógł popełnić żadnego z zarzucanych mu czynów. Szczerze mówiąc, trochę szkoda. Gdyby Autorka wprowadziła ten element niepewności, nakazujący nam jednak podejrzewać Huberta, nasza czytelnicza przygoda z Meyerem zatrzęsłaby się pewnie w posadach.

Cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z kolejnym tomem flagowego dzieła Katarzyny Bondy. Jako wierny czytelnik, mam cichą nadzieję, że Pani Kasia nigdy nie porzuci Meyera na dobre. Tymczasem mierzę się z kolejnymi książkowymi zaległościami, a tom numer sześć zaczyna już być widać spod stosu lektur.

Do zobaczenia, Hubert 😉

Przeczytane: 17.05.2022

Ocena: 7/10

poniedziałek, 9 maja 2022

Schron z książek: "Bibliotekarka z Saint-Malo" M. Escobar

 


Dzięki kolejnemu booktourowi, tym razem od Sanii z @sania_czyta miałam okazję przeczytać „Bibliotekarkę z Saint-Malo” Mario Escobara.

To kolejna z propozycji obyczajowych książek, rozgrywających się w trakcie II Wojny Światowej. Swego czasu naczytałam się wiele ochów i achów na jej temat we wszelkich mediach społecznościowych, więc wreszcie uznałam, że czas po nią sięgnąć.

Główna bohaterka, sierota, Francuzka Jocelyn wybiera się w podróż poślubną do Paryża z ukochanym Antoinem w momencie, kiedy hitlerowcy napadają na Polskę. Wybuch II wojny przyćmiewa całe jej późniejsze życie. Na domiar złego w trakcie podróży, okazuje się, że Jocelyn jest chora, prawdopodobnie na gruźlicę.

Jocelyn z zawodu jest bibliotekarką, a książki traktuje z nabożną czcią, (to pewnie najbardziej przekonało wszystkich książkoholików, którzy sięgnęli po tę pozycję). Choroba przeszkadza jej jednak właściwie przeżywać początki wojny a nawet początki małżeństwa. Zrządzeniem losu, kiedy jej się poprawia, Antoine dostaje powołanie do wojska. Jocelyn tymczasem rzuca się w walkę z agresorem a później okupantem, kolaborując z ruchem oporu i dbając o literackie dziedzictwo. Nie opuszcza biblioteki aż do ostatnich chwil nazistowskiej okupacji. W międzyczasie poznaje dwóch Niemców, jednego szablonowo złego, drugiego szablonowo pełnego wahania. Z czasem do tego drugiego zaczyna czuć coś więcej…

Zacznę od tego, że książkę czytało się dobrze i szybko. Krótkie rozdziały pozwalały na dynamikę czytania i sprawne posuwanie się do przodu, dzięki czemu lektura nie zajmuje wiele czasu, (sama przeczytałabym ją w około 3 dni, gdyby tylko nie wszystkie inne sprawy poboczne, potocznie nazywane życiem).

Brakowało mi tam jednak trochę więcej emocji. Jocelyn nawet żałobę przeszła jakoś lekko. Być może był to zamysł autora, aby ukazać jak bliskie jej sercu były książki. Sam wątek romansowy też przeszedł bez budowania napięcia. Nagle po kilku spotkaniach bez jakichś wielkich fajerwerków, a nawet domyślania się, że bohaterowie mogą się mieć ku sobie czy mieć w ogóle ku temu jakieś powody (poza oczywiście linią fabularną, która do tego prowadziła) padło „kocham cię”.

Trochę też momentami kulała logika. Bomby spadały z nieba, a wierna książkom Jocelyn trwała na swoim posterunku, nie bojąc się, że sufit zawali jej się na głowę. Co oczywiście się nie dzieje w żadnym momencie bombardowania miasta. Strzegła najcenniejszych woluminów, przenosząc je do piwnicy i tam akurat rewidujący bibliotekę Niemcy nie zajrzeli. Ukrywała zresztą tam kogo się dało, a jej przyjaciel z żydowskimi korzeniami po ucieczce z Dachau, po prostu chodził sobie po mieście, (np. do szpitala w odwiedziny). Nie załapałam też celu motywu jej choroby z początku opowieści. Była chora, bliska śmierci, wyzdrowiała. I z sumie tyle. Nie miało to żadnego wpływu na wydarzenia. Ani żadnego morału.

Jocelyn była idealistką. Miała głowę pełną frazesów, dialogi zresztą też bywały dość patetyczne, chyba tylko po to, żeby jak najwięcej cytatów i złotych myśli można było wyciągnąć z książki. Trudno się oczywiście nie zgodzić z hasłami potępiającymi wojnę, ale nawet ja, ksiażkoholik i mól książkowy odczuwałam dziwne zażenowanie, kiedy Jocelyn wygłaszała kolejną górnolotną frazę na temat książek.

Moim zdaniem, Mario Escobar odarł wojenną historię z realizmu. Po mieście chodziło raptem dwóch Niemców, chyba, że akurat towarzyszyła im jakaś obstawa, a Jocelyn zawsze jakimś cudem wymigiwała się od wszelkiego niebezpieczeństwa a nawet poważnych zarzutów. Zresztą w takich chwilach, niczym przysłowiowy deus ex machina na scenę wkraczał Hermann von Choltiz. Dziwnym jest, że nikt w międzyczasie nie ogolił bibliotekarce głowy za tak jawne zadawanie się z Niemcem.

Nie można też w tej książce doszukiwać się źródeł historycznych. To po prostu opowieść o zdeterminowanej kobiecie, która mogłaby się zabarykadować w bibliotece w każdym mieście i w każdych niekorzystnych warunkach. Mam wrażenie, że w całej tej historii gdzieś zagubiła się groza wojny, mimo że autor starał się nam ją w jakiś sposób przedstawić, (nie zabrakło wywlekania żydowskiej rodziny z domu czy bezmyślnie okrutnego esesmana, który uparł się oczywiście na naszą bohaterkę). I albo wszystkie te motywy są już oklepane albo ja przesiąknięta II wojną od małego po prostu wymagam już więcej. Mnie samą nadlatujące bombowce przerażałyby bardziej niż Jocelyn, która potrafiła wtedy beztrosko wyjść na ulicę, bo akurat trzeba się było przejść do niemieckiej kwatery i sprawdzić czy Hermann żyje.

I mimo tego, że wygląda na to, że mam sporo zarzutów do tej pozycji to jednak nie zamierzam jej nikomu odradzać ani nie uważam czasu spędzonego nad nią za stracony. Książkę czytało się szybko, o czym już wspominałam. Rozdziały miały formę poniekąd epistolarną, co mogłoby tłumaczyć dlaczego były krótkie. Co prawda autor skakał trochę w czasie, ale dało się to jakoś ogarnąć. Poza tym zdecydował się na zakończenie, którego bym się chyba nie spodziewała, biorąc pod uwagę fakt, że narracja prowadzona była w pierwszej osobie. To było świeże i zaskakujące.

Cieszę się, że uczestniczyłam w tym booktourze i cieszę się, że zapoznałam się z kolejną pozycją z modnych ostatnio książek o wojnie, nawet jeśli było to „tylko” czytadło dobre na wieczory pod kocem.

Przeczytane: 08.05.2022

Ocena: 5/10

czwartek, 5 maja 2022

Na tropie Kosiarza z Kabat: "O włos" K. Bonda

 


Bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza za egzemplarz recenzencki.

 

Już kiedyś tu pisałam, że jak widzę nową książkę Pani Kasi Bondy to walę jak w dym. To za sprawą udanego początku mojej przygody z jej twórczością oraz pewnej słabości do profilera, Huberta Meyera.

Tym razem jednak mieliśmy do czynienia nie z Hubertem, a zupełnie nowym bohaterem – skompromitowanym byłym policjantem, Jakubem Sobieskim. „O włos” jest pierwszym spotkaniem czytelnika z nim i nic nie wskazuje na to, by tych spotkań nie miało być więcej.

 

Jakuba poznajemy w momencie, kiedy rozwozi Uberem nielegalne substancje. Powoli wdrażamy się w światek, w którym umoczeni policjanci zajmują się narkotykami i trzymają sztamę z prostytutkami. Pech chce, że jedna z dziewczyn, która siada na kanapie samochodu Sobieskiego następnego dnia przepada bez wieści. Chwilę wcześniej znalezione zostają zwłoki dwóch nieletnich, a modus operandi zbrodniarza przypomina morderstwo sprzed lat. Zaginiona Beata jest przyrodnią siostrą ambitnej policjantki Ady, która z hukiem wdziera się w poszarpane życie Sobieskiego. Razem usiłują odnaleźć Kosiarza z Kabat…

 

Zacznę od tego, że choć czytało mi się to dobrze i była to typowa dla Kasi Bondy powieść, uważam, że nie jest to na przykład dobra książka, żeby od niej z Bondą przygodę w ogóle zaczynać. Postaci nie nazwałabym wyrazistymi, z żadnym z nich w sumie nie zaczęłam sympatyzować. Może przyczyna leży w fakcie, że od jakiegoś czasu, Pani Kasia nie pisze już opasłych tomisk, a historię zamyka w 300-400 stronach. Podczas gdy taki „Pochłaniacz” to stron prawie 700, tam to dopiero można było wsiąknąć w postać Saszy, (choć, dobra, przyznaję, że książki z Hubertem Meyerem zawsze były mniej obszerne od tych z Saszą).

 

Sama sprawa kryminalna wydaje się być jedną z wielu, choć może po prostu w zalewie czytanych przeze mnie kryminałów i słuchanych kryminalnych podcastów, docieram do stwierdzenia, że wszystko wydaje mi się zbyt banalne. Ciekawym zabiegiem może się jednak wydawać fakt, że w „O włos” poznajemy sprawcę i jego historię już w początkowych rozdziałach książki. Przyznam też, że motyw opuszczonego domu bardzo mi się spodobał, (ach ta słabość do strasznych historii) całkiem niezłe było też poznawanie przez parę bohaterów losów i przeszłości tajemniczego Artura. Uważam, że opowieść o jego dzieciństwie mogła być poprowadzona jeszcze dłużej. Dodatkowe zagadki typu tożsamość narkotykowego bossa, o którym nikt nie wiedział, kim jest, nawet ci, którzy w narkobiznesie siedzieli jakoś mnie nie ruszały.

 

Tak jak wspomniałam, żadnej z postaci nie nazwałabym wyrazistą. Ada, porywcza, młoda dziewczyna, aspirująca do wydziału kryminalnego była wręcz trochę irytująca. Jakub, zapatrzony w żonę, która najwyraźniej go nie chce, mieszkający w starej przyczepie rozwoziciel narkotyków ze złamaną karierą policjanta, jakoś nie wzbudził we mnie współczucia. Nie wiem dlaczego policjanci, detektywi etc., bohaterowie polskich kryminałów to zawsze zblazowani, nieszczęśliwi ludzie po rozwodach, mieszkający gdzieś po kątach, a najlepiej, żeby jeszcze byli alkoholikami. Zaczyna mnie męczyć ta tendencja, dla odmiany chciałabym przeczytać o policjancie ze szczęśliwą rodziną, który ma do czego wracać po ciężkiej pracy i nie musi odkorkowywać butelki, żeby jakoś przetrwać kolejny dzień, (chociaż pewnie w zamian dostałabym jakiś oklepany motyw porwania ukochanej żony lub dziecka :D).

W dodatku czytając jak inni bohaterowie zwracają się do Sobieskiego per „Kubuś”, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że odnalazłam tu inspirację „Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka, choć to dość zabawne, biorąc pod uwagę jak popularne w Polsce jest to imię.

 

Mimo tego, iż nie wsiąkłam w warszawski półświatek ani nie byłam zbyt zszokowana faktem, że dziewczyny chętnie się prostytuowały a za brudnymi biznesami stali wpływowi ludzie, książkę oceniam jako dobrą. Przyjemnie było zerknąć, co też nowego zaserwowała nam Pani Kasia. I choć jak napisałam, nie jest to książka dobra na początek, starzy wyjadacze mogą nie być rozczarowani. Styl, dialogi itd. wszystko przypominało o tym, że czyta się Bondę. Na półce mam w kolejce jeszcze trzy tomy z Hubertem Meyerem, natomiast czy wrócę do Jakuba Sobieskiego – czas pokaże.


Przeczytane: 03.05.2022

Ocena: 6/10