czwartek, 25 listopada 2021

Chłopięca walka o polskość: "Wrzeciono Boga. Kłosy" A. H. Wojaczek

 


Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

 

Z przykrością muszę stwierdzić, że z lekturą „Wrzeciona Boga. Kłosy” nie trafiłam na dobry czas. Najpierw zakłóciła mi ją wyprawa w Bieszczady w długi weekend, później przez kolejne dni nie mogłam się kompletnie skupić na czytaniu. Mimo tego twardo, choć powoli brnęłam do przodu. Żałuję, że książka A.H. Wojaczka nie otrzymała ode mnie należytej uwagi, ponieważ była to lektura niezwykła. Nawet jeśli czytałam ją dłużej niż zamierzałam i dłużej niż na to zasługiwała.

Akcja powieści rozgrywa się w początkach I wojny światowej, ale nie uczestniczymy w potyczkach. A przynajmniej nie tych militarnych. Jesteśmy za to świadkami mniej więcej półrocza z życia trzynastoletniego Teofila Kłoska, chłopca ze śląskiej wsi, który nie do końca jeszcze rozumie co to znaczy być Polakiem. Wokół chłopca wiele się dzieje. Gorzeje wojenna zawierucha, odbierając mu co i rusz bliskich mu mężczyzn: braci, kuzyna, ojca, zaciągniętych na front. W międzyczasie zajmują mu głowę typowo dziecięce sprawy, jak szkoła i koledzy. Siedzimy razem z nim w szkolnej ławie, gdzie wbija mu się do głowy niemieckość. Jeździmy razem z nim na rowerze i biegamy po wsi, słowem, zajmujemy się wszystkim tym czym trzynastolatek zwykł się od lat zajmować.

Autor poprowadził narrację w dwojaki sposób. Z perspektywy trzeciej osoby opisuje sprawy szerzej, przedstawia nam wieś, sytuację międzynarodową, przybliża postać Teosia i jego kolegów. Ale zdarzają się też rozdziały z perspektywy Teofila, (te są interpretacją pamiętnika prawdziwego Teofila Kłoska, o czym autor wspomina po stronie tytułowej), które pozwalają nam jeszcze lepiej wczuć się w jego sytuację.

I można by było pomyśleć, ot książka jakich wiele w ostatnim czasie – saga rodzinna z wojną w tle, o dziwo nie drugą a pierwszą. Otóż błąd, ponieważ wyróżnia się na dwa sposoby.

Pierwszy to taki, że w pewnym momencie (ni z tego niż z owego! Kiedy już przywykliśmy do myśli, że oto mamy do czynienia z opowieścią o chłopcu) fabuła skręca w stronę kryminału. W lesie odnalezione zostają zwłoki młodej dziewczyny, strach pada na okoliczne wioski, podejrzany niby znika, tylko po to by jakiś czas później znowu dokonać zbrodni, (a przynajmniej tak się wszystkim wydaje). Andrzej H. Wojaczek zgrabnie żongluje kryminalnymi konwencjami. Mamy ofiary, podejrzanego, tajemnice, a na końcu plot twist, którego nikt by się pewnie nie spodziewał. A w samym środku tej morderczej pożogi tkwi Teofil Kłosek, który tak naprawdę powinien właśnie sprowadzać krowy z pastwiska tylko znowu o tym zapomniał.

Drugi i chyba najbardziej chwytający za serce powód, dla którego „Wrzeciono Boga. Kłosy” chętnie nazwę książką wyjątkową jest proces jaki następuje w Teosiu. Jego budząca się polskość, świadomość swej narodowości, obudzona dość gwałtownie przez jego najlepszego przyjaciela. Chłopcy bowiem jak to chłopcy, otoczeni zewsząd informacjami z frontu, bawią się w wojnę. Są podzieleni na dwa obozy z dwóch różnych wsi i prowadzą ze sobą walki niemal na śmierć i życie. Konstruują prowizoryczne bomby z zapalnikami, szczują się psami, a przede wszystkim walczą na kije i kamienie. Spuszczają sobie niezłe manto, a sprawa robi się wyjątkowo poważna, kiedy drużyna Teosia tworzy sztandar z białym orłem, a on sam zostaje bohaterskim przywódcą.

Przyznaję, że chętnie śledziłam te doskonale opisane zmagania, mimo że cierpła mi skóra na myśl o ciosach kamieniami, jakie otrzymywali chłopcy. Styl autora jest świetny, zajmujący, z przyjemnym poczuciem humoru, a co najważniejsze dla opisu śląskiej wsi – dialogi prowadzone są gwarą, która ma w sobie wiele uroku i nadaje powieści niesamowity klimat.

Z zadowoleniem przyjmuję fakt, że jest to dopiero pierwsza część sagi. Niecierpliwie będę czekać na kolejne tomy, zastanawiając się w międzyczasie co tam u Teofila. Czy liże gdzieś rany po kolejnym celnym ciosie kamieniem a może mama gani go, że znowu zapomniał o krowach na pastwisku? Wplątał się w kolejną kabałę przez swoją niesforną młodość czy tym razem dzielnie wytrwał w szkolnej ławie?

Książkę z przyjemnością posyłam dalej, ciesząc się, że nie tylko ja będę świadkiem perypetii Teofila Kłoska i obiecuję poświęcić kolejnym częściom o wiele więcej uwagi.

Przeczytane: 24.11.2021

Ocena: 8/10

wtorek, 9 listopada 2021

Z miłości do wsi: "Zielone pastwiska" K. Bulicz - Kasprzak

 


Bardzo dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka. Sprawiło mi ono w zeszłym miesiącu niemałą niespodziankę. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy niczego się nie spodziewając, otworzyłam przesyłkę i ujrzałam w niej „Zielone pastwiska” Kasi Bulicz – Kasprzak.

Zasiadłam wiec do trzeciej części „Sagi wiejskiej” tak jak wraca się do starych znajomych, których nie widziało się parę miesięcy.

Na wsi często bywa tak, że wszyscy wszystko o sobie wiedzą, a jeśli nie wszystko o zawsze wiedzą, do kogo się zwrócić by się dowiedzieć. Tak samo jest w Tynczynie. Czułam się jak stara Pomiechowska spod studni, wiedząc wszystko, podążając za każdym, przekraczając progi chałup po raz kolejny. Uczestnicząc w smutkach i radościach, tak jakbym nigdy z Tynczyna nie wyjechała.

Tym razem pani Bulicz – Kasprzak rozpoczęła swą opowieść w roku 1920 i skupiła się na postaci Kajtka Mazura. Przyznam, że spodobał mi się ten zabieg, który autorka zastosowała już w poprzedniej części, przybliżając nam sylwetkę kucharki Krystyny. Tym razem to nie Krystyna była tą najważniejszą. Pożegnaliśmy ją dość szybko wraz z jej wyjazdem ze wsi. I można by się było spodziewać, że główną bohaterką trzeciego tomu będzie jej córka i jej szczęśliwe małżeństwo z Jaśkiem Lipczewskim. A jednak nie. Centralną postacią powieści został Kajtek Mazur, którego, muszę przyznać, bardzo polubiłam.

Kajtek był małomówny, spokojny, grzeczny i ułożony. Po śmierci ojca podczas wojny z bolszewikami, wziął na siebie ciężar głowy rodziny, (mimo iż był wtedy młodym chłopakiem). Pozostał tym samym pod wpływem matki, czując się odpowiedzialny za nią i za młodszą siostrę. Nie dążył do sporów, nie planował sobie życia z kobietami, (jego serce było już zajęte, ale była to miłość nieszczęśliwa). Jego najważniejszym celem było utrzymanie rodziny. Mimo tego, iż wszyscy uważali go za niemowę, (czy nawet wiejskiego głupka), którego żadna nie zechce, jego losy w trakcie opowieści plotą się tak, że niejeden mieszkaniec wsi by się nie spodziewał.

W powieści nie brakowało naturalnie i historii innych, ponieważ jak już zauważyłam w recenzjach poprzednich tomów: to Tynczyn przede wszystkim jest głównym bohaterem. Autorka stara się jak najlepiej przybliżyć nam wszystko co działo się ze znanymi nam bohaterami, od czasu kiedy czytaliśmy o nich ostatnim razem. Niektóre losy mogą się wydać zaskakujące, innych pewnie byśmy się spodziewali. Nie zabrakło też jasnego zarysowania, że choć nic nie jest tylko czarne i białe to jednak istnieją na świecie ludzie zwyczajnie zepsuci. I oni potrafią napsuć krwi nie tylko w realnym życiu, ale także w tym literackim. Och, jakże postać Wojtka Dołęgi może podnieść czytelnikowi ciśnienie!

Katarzyna Bulicz – Kasprzak w swej opowieści nie zapomina także, że wybrała ramy czasowe, w których działy się ważne rzeczy. I choć można by się było spodziewać opisów o dążeniu do II wojny światowej to jednak autorka wybrała zupełnie inny kierunek. Podczas gdy oczy całego świata zwrócone były w kierunku zachodu i Niemiec, (Adolf Hitler jest wspomniany tylko raz i tak naprawdę czytając można w ogóle zapomnieć, że akcja dzieje się w latach trzydziestych, kiedy jak wiadomo nazizm podnosił już łeb i był najważniejszym problemem Europy), my zapoznajemy się z sytuacją polityczną na wschodzie. O stosunku stalinowskiej Rosji do Ukrainy. O zmaganiach Ukraińców, ich cierpieniu, rozpaczy, kiedy docierają do nich potworne wieści z ojczyzny. To ciekawy zabieg, ponieważ modna dziś beletrystyka wojenna nauczyła nas zwracać uwagę przede wszystkim na sprawy związane z II wojną, pozwalając zapomnieć, że jest przecież jeszcze jeden kierunek, gdzie też nie można było mówić o spokoju. A skala okrucieństwa stosowanego wobec Ukraińców była w tym czasie porażająca.

Na stosowane przez autorkę skakanie po ramach czasowych nie zwracałam już tak wielkiej uwagi jak poprzednio. Tym razem to Kajtek sklejał fabułę w sposób, który pozwolił mi nie czuć się zagubioną.

Zgodnie z zapowiedzią na okładce czeka nas kolejny tom „Sagi”. Tym razem przed nami te ważne, potworne latach czterdzieste i przyznam, że czekam z niecierpliwością aż dowiem się, jak Tynczyn i jego mieszkańcy poradzili sobie z wojną.

Przeczytane: 09.11.2021

Ocena: 7/10