czwartek, 26 stycznia 2023

Zaproszenie na ucztę: "Do cna" K. Bonda

 


Bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza za możliwość zrecenzowania najnowszej książki Katarzyny Bondy.

Zgodnie z oczekiwaniami po spotkaniu z Meyerem, kolejną książką, którą Pani Kasia wypuściła na rynek była trzecia część perypetii detektywa Jakuba Sobieskiego.

Tym razem Kuba wikła się w krwawą i zaskakującą intrygę. Jego zleceniodawczynią jest księżna Grażyna Stadnicka, właścicielka remontowanego pałacu w Guzowie koło Żyrardowa. Zgłasza ona Sobieskiemu zaginięcie syna, wspominając o interesującej preferencji Antona. Otóż młody człowiek pragnie zostać… zjedzony. Niepokojąca informacja sprawia, że Jakub przyjmuje zlecenie, nie wiedząc, że przez jakiś czas będzie chodzić na sznurku Grażyny, a sprawa będzie komplikować się jeszcze bardziej, sięgając najważniejszych osób w Żyrardowie. Wszystko jednak wskazuje na to, że mieście grasuje kanibal, a Anton mógł być jego ofiarą, (nawet jeśli dobrowolną)…

Mimo dość pokaźnej ilości przeczytanych w życiu książek, w tym kryminałów, z motywem kanibalizmu w literaturze rozrywkowej stykam się po raz pierwszy. Być może przeczytałam tych kryminałów jeszcze za mało, (a moje osobiste „Milczenie owiec” rozpłynęło się w niebycie w tajemniczych okolicznościach, zanim zdołałam po nie sięgnąć ;), niemniej był to jakiś powiew świeżości, mimo że komplementowanie takiego motywu wydaje się być co najmniej dziwne i nomen omen niesmaczne.

Sięgałam po tę książkę z niejaką obawą. Nie dlatego, żeby bać się, że Pani Kasia rozczaruje, (co to to nie). Zastanawiałam się po prostu czy sugestywne opisy nie obrzydzą mnie za bardzo. Nie sprawią, że odłożę książkę i nie zechcę do niej wrócić.

Na szczęście Pani Kasia jako mistrzyni w swoim fachu napisała książkę niepokojącą, ale wyważoną. Wszystkie opisy i szczegóły przyjmowałam ze spokojem. Co więcej, zdarzyło mi się nawet jeść przy niej kolację, na którą składały się kanapki z szynką.

W wielu recenzjach przeczytałam, że czytelnikom podoba się ewolucja Jakuba od pierwszej części. Że zmężniał, brzydko mówiąc „wyhodował sobie jaja”. Faktycznie się zmienił. Z nieco irytującego, skamlącego za żoną faceta z przyczepy campingowej w rasowego detektywa w gustownych mokasynach ;) Odebrałam go w tej części jako sympatyczniejszego. Zaczynam go darzyć chyba nawet sentymentem i z przyjemnością zagłębiałam się w lekturze, mimo że znowu nie odnajduję (jak obecnie w serii o Meyerze) w lekturze postaci kobiecej, którą mogłabym polubić, (ale ja chyba ogólnie mam problem z postaciami kobiecymi). Ada jest trochę narwana i często bardziej przeszkadza niż pomaga, ale Kuba zdaje się jej ufać, więc nie pozostaje mi nic innego, jak zrobić w końcu to samo.

Trzeci tom opowieści o Sobieskim skupiał się przede wszystkim na nim. Przyznam, że trochę brakowało mi Ozia czy Merkawy, którzy są bardzo charakterystycznymi postaciami i nadają książce kolorytu.

Oczywiście mogłabym wymieniać zalety, jak to, że uwielbiam styl Pani Kasi, ale to w sumie wszyscy wiedzą. Więc może po prostu dam znać, że książka ma dla mnie jeden minus – i tu może pojawić się spoiler… Otóż – rozwiązanie zagadki! W recenzji którejś z książek przeczytanych w ciągu istnienia bloga napisałam, że nie lubię jak sprawca wyskakuje jak filip z konopi. Że jest tak nieznaczącą postacią, że nawet nie rejestruję jego istnienia. Uwielbiam za to, kiedy sprawca bawi się nami, kiedy od początku mamy go za tego dobrego i jest ostatnią osobą, budzącą w czytelniku jakiekolwiek podejrzenia. Niestety tutaj zadziało się coś odwrotnego. Kiedy przez moją głowę przewaliło się tysiąc możliwych scenariuszy, przypisujących winę każdemu z bohaterów, sprawca okazuje się zupełnie nieznaczący wcześniej dla fabuły. Szkoda, lubię plot twisty, lubię być wyprowadza w pole.

Ale żeby nie kończyć tej recenzji minusem wspomnę, że seria o Sobieskim naprawdę zasługuje na uwagę też pod względem kolorystycznym. Każda książka wyróżnia się innym kolorem okładki i uważam to za niezwykle trafiony zabieg. Już teraz widziałam określenia jako „ta żółta”, „ta różowa” „ta niebieska”. To będzie się fajnie wyróżniać, kiedy dojdą kolejne tomy o Jakubie, bo że dojdą to jestem pewna. W dodatku Wydawnictwo Muza egzemplarze recenzenckie rozsyłało z dodatkiem w postaci sztućców, co ujęło mnie za serce.

PS W treści padło nazwisko Meyera. Oprócz plot twistów kręcą mnie także crossovery (ach to serialowe nazewnictwo :D), więc gdyby kiedyś Kuba i Hubert uścisnęli sobie dłonie, byłabym czytelnikiem spełnionym!

Przeczytane: 24.01.2023

Ocena: 7/10

środa, 18 stycznia 2023

Czworo przeciwko falom: "Malibu płonie" T. Jenkins Reid

 


Dzięki booktourowi miałam okazję zapoznać się z kolejną książką modnej ostatnio Taylor Jenkins Reid. Tym razem było to „Malibu płonie”.

Autorka jest dość konsekwentna w swoich poczynaniach i sukcesywnie tworzy własny świat celebrytów. W jej książkach nie pojawia się wiele nazwisk znanych w rzeczywistości, za to roi się od gwiazd, które mamy okazję poznać dzięki wyobraźni Autorki. (Czytałam co prawda tylko jedną książkę, ale mniej więcej znam zarys fabuły kolejnej i mogę wysuwać takie śmiałe tezy :D ).

Tym razem akcja książki przenosi nas do słonecznego Malibu w Kalifornii. Towarzyszymy tam czwórce rodzeństwa o nazwisku Riva, potomkom  przesławnego wokalisty, Micka Rivy. Mick jest legendą, symbolem, kimś pokroju jeśli nie Elvisa to chociaż swego imiennika Micka Jaggera. Kobiety go kochają, mimo że jest już po pięćdziesiątce, a jego sława go wyprzedza. Ciężko jednak porównać go do kogokolwiek z faktycznych gwiazd muzyki, bo Autorka chyba nie wspomniała ani razu jakiego rodzaju  muzykę Riva wykonywał. Wiemy tylko, że robił to tak dobrze, że od wielu lat pozostawał numerem jeden i bożyszczem kobiet na całym świecie.

Czworo jego dorosłych już dzieci, każde na swój sposób odnoszące sukcesy, spotyka się w domu najstarszej z sióstr, żeby wziąć udział w dorocznej wielkiej imprezie u Niny Rivy. Impreza ta jest niemal tak legendarna, jak rodziciel głównych bohaterów, gdyż do wielkiego domu na klifie zmierzają co roku wszystkie amerykańskie sławy.

Fabuła to jednak nie tylko opis imprezy. Autorka zadbała o tło, o nakreślenie nam relacji rodzinnych, historii, pokusiła się nawet o cofnięcie w czasie do momentu, kiedy Mick poznał swoją przyszłą żonę, a matkę bohaterów, June. Urocza z początku historia miłosna kończy się, jak zapewne wiele tego typu relacji, kiedy w grę wchodzi sława, używki i masa pokus. June samotnie wychowuje czwórkę dzieci, ledwo wiążąc koniec z końcem, a kiedy dzieci zostają same, okazuje się, że cała miłość jaką matka im przekazała nie poszła na marne. Mają siebie nawzajem i nie poddają się, nie chcąc jednak znać ojca, który ich zostawił. Polegają na sobie nawzajem i to jest chyba w tej książce najpiękniejsze.

Sama książka podobała mi się bardziej niż „Daisy And the Six”, mimo że nie była mi tak bliska fabularnie, (nie mam nic wspólnego z surfowaniem). Myślę, że przede wszystkim to kwestia tego, że była powieścią a nie wywiadem. Zdecydowanie łatwiej było mi się wczuć w treść. Miło było poczytać opisy i dialogi.

Taylor Jenkins Reid w przyjemny i dość wciągający sposób porusza w książce ważne tematy takie jak poświecenie, miłość (wreszcie nie ta romantyczna tylko ta do rodzeństwa), a nawet minusy bycia sławnym. Podobało mi się, że kiedy impreza już się rozpoczyna (niektórych czytelników może zniechęcać fakt, że obiecana wielka zabawa rozpoczyna się dopiero w drugiej połowie książki) i pojawia się na niej wiele sław, nie są oni tylko wspomniani pobieżnie. Pani Reid zadbała o to, żeby każdej bardziej znaczącej postaci zbudować tło i poświęcić rozdział. Mamy sportowców, muzyków, pisarzy, scenarzystów, aktorki. Wszyscy oni toną w oparach alkoholu i narkotyków aż olbrzymia impreza wymyka się spod kontroli. Każde ma jakiś powód, żeby się upić i zapomnieć. Każde ma jakiś powód, żeby pokazać się na miejscu.

Jasne, że treść może wydawać się naciągana i w rzeczywistości relacje rodzinne, nawet te między rodzeństwem nie wyglądają  często aż tak różowo, ale wybaczam to Autorce, gdyż z kartek tej książki płynęła siła. I pocieszenie. I choć rodzeństwo Riva momentami wydawało się być zbyt wyidealizowane i bez skazy to kibicowałam chyba każdemu z nich.

Miło i przyjemnie było w samym środku polskiej (bezśnieżnej) zimy zanurzyć, choćby metaforycznie, palce stóp w rozgrzanym piasku Malibu i poczuć na twarzy bryzę i sól oceanu.

Przeczytane: 14.01.2023

Ocena: 7/10

czwartek, 5 stycznia 2023

Koszmarowa chustka: "Kaszmirowa chustka" C. Mioduszewska

 


Książka otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

 

Matulu, co ja właśnie przeczytałam…

No właśnie. Co?

Z moich rąk i sprzed moich oczu zniknęła właśnie „Kaszmirowa chustka” Celiny Mioduszewskiej, z którą spędziłam ostatnie trzy dni. I niestety trudno nazwać tę lekturę satysfakcjonującą.

Książka Pani Mioduszewskiej obiecywała mi w opisie wszystko to, co w powieściach lubię najbardziej. Saga rodzinna, czasy z początków XX wieku, wsi spokojna, codzienne zmaganie się z życiem, tradycjami, znój i trud, śledzenie losów rodzin. Zachęcona dobrymi recenzjami zdecydowałam się przyjąć książkę pod mój dach.

Powieść opowiada historię dwóch podlaskich rodzin. Z początku wiele wskazywało na to, że się połączą poprzez małżeństwo, jednak Antek nie zdecydował się na poślubienie Andzi. Znalazł inną żonę, Andzia znalazła innego męża. Czas leciał, ich dzieci dorastały wśród wiejskich robót i tradycji aż syn Antka i córka Andzi się w sobie zakochali i postanowili założyć rodzinę. Tu książka się kończy.

I w zasadzie nie odnalazłam w niej niestety ani powodów do zachwytów, które mogłabym podzielić z innymi czytelniczkami ani w sumie ani jednej zalety.

Zacznę od tego co rzuciło mi się w oczy już na pierwszej stronie. „Chustka” jest napisana chaotycznie. I pretensjonalnie. Autorka ukończyła polonistykę i chyba w jakiś sposób, raczej nieświadomy, usiłuje nam o tym co i rusz przypominać, (te nawiązania do „Sklepów cynamonowych” zupełnie nie pasowały mi w kontekście spaceru po podlaskim miasteczku, a i dla Słowackiego znalazło się miejsce. Natomiast cytowanie całego scenariusza przedstawienia kolędników już w ogóle uważam za chybione).

Dość przytoczyć takie potworki jak:

„Jest tak jakoś ze wzorkiem ludzkim, że potrafi pokierować szyją, a ta głową, by człowiek mógł widzieć to, co robi na nim wrażenie. A dzieje się to za sprawą szczególnych bodźców, w tym przypadku niewątpliwie wzrokowych” (str. 77).

„Nagle korony przydrożnych topoli ze statycznych przemieniły się w dynamiczne” (str. 251)

„Ona urodziła się z funkcją chodzenia. Była tak zaprogramowana, że narząd ruchu był najważniejszy” (str. 243)

Czy też moment, w którym jeden z bohaterów dzwoni do pracującej w mieście siostry z pytaniem czy pomoże mu w wykopkach. A ona odpowiedziała, że nie ma urlopów w jej grupach zawodowych. To tylko cztery przykłady, ale mogłabym je mnożyć, bo co parę stron załamywałam się nad pretensjonalnością treści. Nie wiem, może się mylę, ale według mnie tak się nie pisze. Książka powinna być przystępna, powinno się przez nią płynąć, a przez takie głupotki marzyłam tylko o tym, żeby zostawić ją gdzieś na mieliźnie i odpłynąć jak najdalej. Zamiast rozkoszować się lekturą czytałam nienaturalne, absurdalne zdania i niewciągające dialogi.

Autorka skakała też po wydarzeniach, jakby bardzo chciała napisać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. I tu odniosła sukces, bo w 260 stronach zawarła jakieś dwadzieścia lat z życia dwóch rodzin. Treść była jakby scenkami, niektóre nie trwały dłużej niż pół strony, a każda następna rozgrywała się co najmniej tydzień później, (ale zdarzało się, że przesuwaliśmy się i o rok do przodu). Pani Mioduszewska szczególnie sobie upodobała Wszystkich Świętych, bo wielokrotnie czas gnał aż do kolejnego 1 listopada. Zauważyłam też, że chyba nie bardzo miała czym zapełnić scenek, które wymyśliła. Otóż dwa razy się zdarzyło, że bohaterki postanowiły odwiedzić rodzinne strony. Podróż jednej opisana była, jak podróż „twojego starego do szkoły”. PKSy, pociągi i pieszo, odniosłam wrażenie, że Krystyna próbowała dostać się do rodziców przez całą noc. A kiedy się wreszcie dostała, zjadła zupę i powiedziała, że musi już wracać. Nie inaczej było z Andzią, która też pewnego dnia zatęskniła za rodzicami, a że była niedziela to mogła sobie pozwolić na dłuższa wizytę przez uszczerbku na robocie. Wsiadła więc na rower i pojechała. Poinformowała rodzicieli o tym jak bardzo się stęskniła, zjadła zupę i… wróciła do domu. Nawet kawy jej nie dali. Nawet nie zobaczyła się z innymi domownikami. No nul, zero.

Niektórych spraw Autorka nawet nie rozwinęła. W początkowych rozdziałach książki wspomniała coś o topieniu się Andrzeja w stawie w przyszłości. Przez całą książkę Andrzej ani razu nawet nie zamoczył w tym stawie dużego palca u nogi, więc nie mamy pojęcia o jakie wydarzenia Autorce chodziło. Tak samo, jak Andzia wróciła ze służby w Warszawie na Święta Bożego Narodzenia do domu. Po nich tam nie wróciła, a ja nawet kartkowałam książkę w tył czy przypadkiem nie przegapiłam informacji, że dostała wymówienie.

Kuriozalne było też nazwanie męża, któremu zmarła żona (rzekomo pochorowała się ze zgryzoty) mianem „urwipołcia”. Jestem pewna, że mężczyzna nieszanujący żony, przyczyniający się do utraty przez nią zdrowia swoim zachowaniem po takiej obeldze już by się nie podniósł.

Nie poczułam żadnej szczególnej więzi z bohaterami i ich los był mi zupełnie obojętny. Tak samo jak nie zapałałam uczuciem do stylu pisania pani Mioduszewskiej.

Rozpoczęłam nowy rok czytelniczy z fatalną według mnie książką, ale daje mi to nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej. Bo tak złe wrażenie trudno będzie przebić.

Przeczytane: 05.01.2023

Ocena: 2/10

wtorek, 3 stycznia 2023

Sztuka to też forma walki: "Wrzeciono Boga. Jutrznia" A.H. Wojaczek

 


Dziękuję wydawnictwu Szara Godzina za egzemplarz do recenzji.

 

Trzeci tom „Wrzeciona Boga” Pana Andrzeja H. Wojaczka długo czekał aż przebiję się do niego przez stos hańby. W końcu jednak nadszedł jego czas. „Jutrznia” znalazła się w moich rękach.

Akcja książki rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym pożegnaliśmy bohaterów w poprzednim tomie. Nieustraszony i uparty Teofil ląduje w niemieckim więzieniu, a wszyscy bliscy zdają się odwracać od niego. Kłosek spędza w zamknięciu kilka długich miesięcy, a kiedy staje twarzą w twarz ze swoimi najbliższymi dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy i zostaje włączony do pewnego przedsięwzięcia.

Tak naprawdę pierwsza połowa książki pomija postać Teofila, (chyba, że bohaterowie akurat o nim rozmawiają). Kłosek siedzi, ale czytelnik nie opuszcza Miasteczka, dowiadując się jak z całą sytuacją radzi sobie Klara, co bierze na swoje barki Ewa i jak mają się, poznane w poprzednim tomie, szkolne dzieciaki. Muszę przyznać, że szczególnie przywiązałam się do postaci Ryśka, który w tym tomie wysforował się niemal na pierwszy plan. Śledziłam jego starania i rozterki, po ludzku współczułam i po przyjacielsku kibicowałam. W jakiś sposób zastąpił mi dziecięcą wersję Teofila z pierwszego tomu, choć był od niego starszy. Był też w jakiś sposób rozsądniejszy, napędzały go inne rzeczy niż kiedyś Teosia. Niemniej zżyłam się z tą postacią i bolałam kiedy i on cierpiał.

Wydaje mi się, że w tym tomie najłatwiej nam zżyć się z niepokojami i obawami bohaterów. W okolicy pojawia się coraz więcej Niemców, II wojna wisi w powietrzu, bohaterowie już nawet o niej mówią. Nie mają wątpliwości, że wybuchnie. A to jest temat wciąż bardzo bliski naszemu sercu.

Ponownie możemy obserwować przemiany w młodzieńczych sercach, jednak tym razem to nie kiełkująca miłość do Ojczyzny. To niebezpieczny wybuch uczuć wobec obcej i strasznej ideologii. Pan Andrzej jest doskonały w kreacji młodocianych bohaterów, więc i tym razem nie zawiódł, mimo że wydaje mi się, iż zadanie miał trudniejsze. Wlewanie w młode serca zbrodniczych haseł to niełatwa sprawa. Zresztą wiele wydarzeń, których sprawcami byli młodzi ludzie ze szkoły w Miasteczku budziło mój sprzeciw, ale było konieczne, gdyż taka była wtedy rzeczywistość. Dodając do tego zwyczajową rywalizację między nastolatkami otrzymujemy mieszankę dosłownie wybuchową. Wszystko to prowadzi niestety do tragicznego końca.

W poprzedniej recenzji pisałam o tym, że Teofil zgorzkniał, stał się markotny i mało sympatyczny. Pobyt w więzieniu jednak przyniósł jakieś owoce, zmusił naszego bohatera do przemyśleń. Teofil na wolności to już zupełnie inna osoba. Mimo że wciąż porywcza i miotająca się to jednak bardziej rozważna, a nade wszystko wreszcie zauważająca swoją żonę. Ponowne spotkanie Teosia ze sztuką również zadziałało terapeutycznie. Kłosek przeszedł długą drogę i w ostatecznym rozrachunku mogę na szczęście przyznać, że jest pozytywnym bohaterem, z którym łatwo sympatyzować. „Jutrznia” zatarła złe wrażenie zgorzkniałego i przegranego, choć wciąż jeszcze młodego człowieka.

Cała trylogia zasługuje na miano niezwykłej i jestem niesłychanie zadowolona, że mogłam ją poznać i właśnie z nią zakończyć 2022 rok. Mam nadzieję, że Pan Andrzej nie osiądzie teraz na laurach i zaprezentuje czytelnikom kolejne wspaniałe powieści.

Przeczytane: 31.12.2022

Ocena: 7/10