piątek, 30 kwietnia 2021

Celny cios w czytelnika: "Drelich. Prosto w splot" J. Ćwiek

 


Dziękuję Wydawnictwu Marginesy za egzemplarz recenzencki książki Jakuba Ćwieka.

W pierwszych słowach muszę przyznać, że przeszłam z Panem Jakubem długą drogę. Od bycia fanem pierwszych części „Kłamcy” i „Chłopców” do lekkiego zniesmaczenia kolejnymi częściami (kiedy to stwierdziłam, że autorowi chyba jednak lepiej wychodzą krótkie formy niż powieści, (nie licząc „Ciemność płonie”, bo tę dosłownie pochłonęłam). Zniesmaczenie wynikało też z faktu, że nie znajdowałam uzasadnienia dla niektórych wulgaryzmów, którymi autor sypał w swoich książkach, a ja bardzo nie lubię, kiedy wulgaryzm w literaturze jest przecinkiem (chyba, że dany bohater w ten sposób ich używa) lub stosuje się go, żeby książka była bardziej trendy i cool. To po prostu razi.

I w „Drelichu. Prosto w splot” nie brakuje przekleństw, ale tutaj nie miałam z nimi problemów. Ich używanie wynika bowiem z charakteru książki (jest to powieść sensacyjna), której bohaterami jest cała masa „twardzieli” ;)

Tytułowym bohaterem „Drelicha” jest utalentowany złodziej, mający na swoim koncie całą masę udanych skoków. Kariera zawodowa nie idzie jednak w parze z życiem prywatnym, ponieważ Marek Drelich ma za sobą rozwód. Z żoną i dziećmi utrzymuje mimo wszystko dobre relacje i generalnie mimo bycia antybohaterem (fach zasługujący wszak na potępienie ;) wzbudza sympatię czytelnika.

Całe trzęsienie ziemi zaczyna się w momencie, kiedy jeden z pomorskich gangsterów odkrywa w telefonie żony jej rozmowy z mężczyzną wyglądającym jak Drelich. Od tej pory napięcie tylko rośnie.

Jakub Ćwiek „Drelichem” oferuje czytelnikowi twardą bezkompromisową powieść, bez ułagodzeń czy zbędnego stąpania na palcach. Trup się ściele, razy padają i wygląda na to, że nawet cukiernik powinien znać samoobronę.

Po książkę sięgałam z ciekawością, gdyż spotkałam się z opiniami, że jest jak dobry sensacyjny film. I faktycznie sceny bójek i przemocy to chyba największy plus tej powieści (jakkolwiek makabrycznie to brzmi). Są bardzo obrazowe, czytelnik nie gubi wątku kto kogo bije, scena jest łatwa do wyobrażenia, (podejrzewam, że to dzięki temu, iż Jakub Ćwiek kilkakrotnie podkreślał, że dokładne opisy scen bójek wziął z autopsji. Choć to dość przerażająca myśl, że żeby napisać coś tak wiarygodnego, najlepiej przeżyć to na własnej skórze).

Marek Drelich ma jeszcze jedną cechę, która pomaga czytelnikowi bez problemu podążać za rozwojem fabuły. Bardzo opiera się na czasie, wszystko przelicza na zegarku, każdy plan przygotowuje na tip top. Dzięki temu naprawdę nie ma problemu z nadążeniem za akcją, a ta z każdą stroną robi się coraz bardziej nieciekawa zarówno dla bohatera, jak i tych, którzy depczą mu po palcach.

Co ważne, Jakub Ćwiek w kwestii popkulturowej na szczęście pozostał Jakubem Ćwiekiem i zadowolił mnie licznymi odnośnikami do filmów czy piosenek. I choć ja osobiście to uwielbiam to może być także minus, zwłaszcza gdybym chciała się książką podzielić z czytelnikami, którzy tak mocno jak ja czy pan Ćwiek nie są zakorzenieni w popkulturze. Im tytuł filmu, piosenki czy popularna gra może nic nie mówić, a jedynie przeszkadzać w czytaniu. Taki jest jednak urok Jakuba Ćwieka, ja to kupuje, ponieważ już dawno temu okazało się, że słuchamy tej samej muzyki i oglądamy te same filmy ;)

Co jest największym minusem książki? Czcionka! Jestem raczej powolnym czytelnikiem, a drobny druk spowalnia mnie jeszcze bardziej, choć to raczej kwestia indywidualna, która nie może być brana za poważny zarzut.

Mimo, że do Jakuba Ćwieka mam raczej podejście typu „love/hate”to z przyjemnością sięgam po jego literackie dokonania. Niektóre lektury kończę zniesmaczonym „serioooo?”, inne zupełnie szczerym „wooow”. W przypadku „Drelich. Prosto w slot” jest to zdecydowane „wow”.

Przeczytane: 29.04.2021

Ocena: 7/10

wtorek, 27 kwietnia 2021

Łódź w cieniu zbrodni: "Osadzony" K. Wójcik


W pierwszych słowach chciałabym podziękować wydawnictwu Prószyński i s-ka za możliwość otrzymania książki przedpremierowo.

Łódź jest moim miastem przesiadkowym średnio co dwa tygodnie. Znam ją głównie od strony dworcowej i kulturalnej (koncertowe wizyty w Atlas Arenie). Odwiedziłam Manufakturę, zoo, zrobiłam na Piotrkowskiej mój drugi tatuaż i odbyłam przyjemny spacer m.in. po jednym z cmentarzy. Nie mogę jednak powiedzieć, że znam to miasto, mimo że znam o niej opinie bliskich mi ludzi. Dlatego, kiedy zobaczyłam, że akcja „Osadzonego” Kingi Wójcik rozgrywa się w Łodzi, pomyślałam: „Hej, może dowiem się czegoś nowego”.

Czy Łódź Kingi Wójcik można nazwać drugim Sandomierzem, który gra jedną z głównych ról w wiadomym serialu? Raczej nie. Akcja powieści mogłaby się moim zdaniem rozgrywać gdziekolwiek. Brzydkie bloki, parki, garaże itd. Każde miasto ma taką niechlubną dzielnicę, nie muszą to być od razu osławione Bałuty. Ale autorka osadziła swoje powieści w tym właśnie mieście i niech tak będzie.

Akcja powieści opiera się na znalezieniu zwłok kobiety, zamordowanej w taki sam sposób jak trzynaście lat wcześniej, kiedy zginęło dokładnie trzynaście kobiet i blady strach padł na miasto. Jednak morderca siedzi za kratkami i wszyscy myśleli, że można oddychać już swobodnie. Główna bohaterka, komisarz Lena Rudnicka oraz jej partner, Marcel Wolski dostają sprawę znalezienia naśladowcy sławnego „Trzynaście”.

Nie czytałam wcześniejszych dokonań pani Kingi, ale zupełnie to nie przeszkadzało w odbiorze książki. Powieść jest skonstruowana tak, że nie odnosi się wrażenia, że czegoś się nie wie. Jeśli w poprzednich dwóch częściach wynikło coś o czym autorka wspomniała w tej, szybko jest to wyjaśnione. Podobał mi się też język powieści, twardy i odpowiedni dla kryminału a jednak bez nadużywania przekleństw. Tło jest dobrze nakreślone, każdy z bohaterów ma swoją historię (choć było ich trochę i niektórzy po prostu się rozmyli wśród postaci bardziej znaczących). Ale czy mają szanse zapaść w pamięć? Czy bezczelna twarda pani komisarz z problemami i trudną przeszłością ma szansę stać się bohaterką kultową? Szczerze mówiąc, w zalewie wszystkich powieści kryminalnych, przy których jedne są poczytniejsze od drugich, będzie to trudne zadanie zarówno dla pani Kingi jak i dla jej Leny.

Nie lubię też w kryminałach poczucia, że morderca wyskakuje jak Filip z konopi. Bywają takie książki, w których osoba, która jest sprawcą nie pojawia się ani razu wśród bohaterów więc trudno ją powiązać. Bywają też takie, w których okazuje się, że mordercą jest ktoś zupełnie od czapy. I tutaj miałam takie uczucie. Nic mi nie mówiło, kto jest sprawcą. I to niby dobrze, że intryga skonstruowana była tak, że się nie domyśliłam, ale finalnie nie czułam się usatysfakcjonowana. Pozostało mi do tej postaci za dużo pytań i nie znalazłam na nie odpowiedzi. Próby zmylenia tropu czytelnika przez autorkę też były, moim zdaniem dość nieudolne. Gdyby nie niektóre opisy, postawiłabym kartę na tę osobę, ale usilne przekonywanie, że to może być on, bo zachowuje się tak a nie inaczej były zbyt ostentacyjne.

Czytając zastanawiałam się czy sięgnę po poprzednie i następne części. Nie wykluczam tego. Jeśli na nie natrafię, z chęcią zabiorę do domu. Zwłaszcza, że całkiem polubiłam postać Marcela Wolskiego. Książkę Kingi Wójcik oceniam jako dobrą. Czytało się dobrze, choć Łódź w dalszym ciągu pozostaje dla mnie zagadką ;)

Przeczytana: 24.02.2021
Ocena: 6/10

środa, 21 kwietnia 2021

Życie niczym wzburzona rzeka: "Rzeki płyną jak chcą" A. Grabowska


Dziękuję Wydawnictwu Rebis za egzemplarz recenzencki książki Ałbeny Grabowskiej "Rzeki płyną jak chcą".

Bardzo lubię książki o takiej treści. Powieści, które dzieją się pod koniec XIX wieku i na początku XX. Interesuje mnie życie służby i wielkich państwa. Chętnie zaglądam zarówno na salony, jak i pod schody. Dlatego ucieszyłam się, kiedy dostałam możliwość zrecenzowania tej pozycji.

W swojej nowej książce Ałbena Grabowska opisuje losy szlacheckiej rodziny Terechowiczów, matki i trzech córek, których ojciec ruszył na wojnę i słuch po nim zaginął. Wkrótce potem na front w roli pielęgniarki rusza środkowa córka, a kiedy wraca, okazuje się, że wyszła za mąż i przywiozła małżonka ze sobą. I od tego momentu zaczynają się wszystkie rozterki.

Rodzina Terechowiczów cienko przędła po wybuchu wojny. Służba odeszła, pan już niczego nie mógł doglądać, więc zająć się tym musiały pozostałe domowniczki. Najstarsza, Klara nauczyła się pracować i przywykła do tego, (bez pracy czuła się bezużyteczna), środkowa, Amelia została pielęgniarką, najmłodsza, Róża pozostała trzpiotką na salonach, doprowadzając swym zachowaniem do szewskiej pasji nie tylko siostry, ale i czytelnika ;) Niedługo później i ona zyskuje adoratora, a to gmatwa sprawę jeszcze bardziej.

Klara jako materiał na „starą pannę” ma dość przytyków sióstr. Z drugiej strony wzbudza ona ogromne zainteresowanie każdego mężczyzny, który pojawi się w jej pobliżu. I niestety tego wątku nie kupiłam ani trochę. Muszę uwierzyć na słowo, że tak jest, że mężczyźni się nią interesują. Od Klary nie wychodzi żadne działanie. Zgodzę się, że mogła tego nie zauważać i nie łączyć z umizgami, ale chciałabym wiedzieć, co takiego wyjątkowego w niej było, że wszyscy tracili dla niej głowy. Dlaczego? Bo była piękna? To padło w tekście tylko raz czy dwa a poza tym reszta panien Terechowiczówien również odznaczała się urodą. Klara, owszem, była pracowita, miała swoje zdanie, potrafiła rozmawiać, ale to wciąż za mało, abym uwierzyła, że każdy jeden jej pragnął.

Komu najbardziej kibicowałam? Zdecydowanie Amelii, która choć w pewnym momencie się pogubiła, zdawała się najpewniej stąpać po ziemi i wiedzieć czego chce od życia. Być może trochę zaimponowała mi jej umiejętność rzucenia wszystkiego i podążenia na front, by podjąć się ciężkiej pracy, o której do tej pory nie miała pojęcia.

Kolejną z ulubionych postaci zdecydowanie jest Ludwiżanka, stara służąca, która mimo że niepiśmienna i nie potrafiąca czytać, odznaczała się mądrością, cechująca tylko dobrego, długoletniego obserwatora. Nie dało się nic przed nią ukryć, a mimo to nikogo nie oceniała, potrafiła pocieszyć i doradzić. Każdy powinien mieć taką Ludwiżankę u swego boku ;) Stara służąca interesowała mnie najbardziej też z tego względu, że ja zawsze chętnie zaglądam pod schody. Jako dozgonna fanka „Downton Abbey” uważam, że książek o tym co dzieje się poniżej salonu jest zdecydowanie za mało.

Powieść jest krótka, liczy zaledwie 366 stron, czyta się szybko, ale potrafi wzbudzić zainteresowanie. Autorka osadziła akcję w ciekawych czasach I wojny światowej, nie zapominając o tym, co działo się wtedy w kraju. Powstawał ruch sufrażystek (jedna z drugoplanowych postaci, Halina, również wzbudziła moją sympatię, jako pewna swych przekonań, silna kobieta), szalała hiszpanka, Polska odzyskiwała niepodległość. W książce Grabowskiej prawie nie odczuwa się wojny. Gdzieś tam w mieście stacjonują Rosjanie, czasem przyjdą, postraszą, ale to wszystko. Do dworu dochodzą wieści z frontu, a największą stratą rodziny jest zaginięcie ojca. Poza tym działania wojenne odbywają się jakby na marginesie książki. Powieść jednak nie traci przy tym na atrakcyjności. Jako literatura obyczajowa sprawdza się doskonale.

Autorka pozostawiła nas z otwartym zakończenie, dając nadzieję na część drugą. Czy tak będzie to się okaże. Ja jednak jestem wielkim zwolennikiem zakończeń otwartych. Pozwala na interpretację. A ja bardzo lubię po przewróceniu ostatniej strony snuć jeszcze domysły, co też mogło się zdarzyć lub „a co by było gdyby?”

Ałbena Grabowska jest cenioną pisarką, która zapewniła już sobie miejsce w panteonie polskich literatek. Książka ta, choć nie tak wciągająca jak „Stulecie winnych” z całą pewności znajdzie swoich wielbicieli. Wystawiam jej dobrą ocenę i polecam.

Przeczytane: 20.04.2021
Ocena: 7/10

wtorek, 20 kwietnia 2021

Sukienka dobra na troski: "Szczęście na miarę" A. Kołakowska


Na wstępie dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka za możliwość zapoznania się z powieścią przedpremierowo.

Mam problem.
Mam problem z szyciem. Jest to dla mnie magia, nigdy nie ruszyłam dalej niż przyszycie guzika czy zacerowanie skarpety, choć uważam to za bardzo odprężające zajęcia, (lubię zajęcia, przy których trzeba się skupić). Krawiectwo to odłam sztuki artystycznej. Zdolny krawiec to prawdziwy czarodziej.
Mam problem z sukienkami. Dopiero odkrywam, że można je nosić ze swobodą, bo zazwyczaj ich unikałam jak ognia. Wciąż nie dają mi takiej pewności siebie, jaką sukienki głównego bohatera książki dawały ich właścicielkom. Wręcz przeciwnie, będąc w sukience czuję się obnażona i najchętniej schowałabym się za pierwszym lepszym drzewem.
Mam problem z głównymi bohaterkami. Zazwyczaj mnie irytują i może jest to już jakiś rodzaj socjopatii, ale na palcach jednej ręki mogłaby pewnie wymienić bohaterki, które nie wzbudzały we mnie irytacji.
I wreszcie mam problem z literaturą kobiecą. Rzadko ją czytam. Nie trafia do mnie. Jak dziś pamiętam, kiedy 10 lat temu sięgnęłam po „Cukiernię pod Amorem” i od tej pory poszukuję czegoś równie doskonałego. Niektóre pozycje są zbliżone na tyle, że wspominam je z przyjemnością, większość jednak nawet do tego poziomu nie sięga.

Książka Pani Agaty Kołakowskiej „Szczęście na miarę” jest przyjemnym czytadłem, ale to wciąż nie jest książka, którą zapamiętam na lata. Opowieść o Leonardzie Kittayu i jego niezwykłych sukienkach była ciekawa, chętnie poznałabym całą historię jego młodości i miłości. Natomiast wątek dziennikarski w żaden sposób do mnie nie przemawiał. Raz, że Dagna nie wzbudzała mojej sympatii, dwa, uznałam sensację, jaką zrobił jej artykuł za niewiarygodną. Jeden artykuł w lokalnym dzienniku nie uczyniłby z Kittaya celebryty. Cała afera powinna się rozkręcić po jego SPOILER wyjeździe do Paryża i ostatnim mailu, który otrzymał.
Lokalny dziennik nie ma takiej siły przebicia, niestety, a ja nie lubię za bardzo historii niewiarygodnych opakowanych w powieści obyczajowe. Jasne, że ktoś może powiedzieć, że to tylko książka, ale jakoś raziło mnie to.

Gdyby nie wątek dziennikarski i umieszczenie akcji we współczesności, książka byłaby przyjemną opowieścią o krawcach. Wyobraźcie sobie ten dziewiętnastowieczny Kraków lub Warszawę z dwudziestolecia międzywojennego. Te cudne kreacje, wytworne damy, eleganckich mężczyzn i rywalizacje nawet na polu krawieckim. Taka historia miałaby wspaniały klimat.

Czy chce powiedzieć, że książka pani Kołakowskiej jest zła? Absolutnie. Jest przyjemna. Dobra pod koc i do kubka herbaty. Z przyjemnością podzielę się nią z najbliższymi, żeby też poczytali coś lekkiego.
Ale właśnie… to lekka lektura. Brak jej głębi, która można by było osiągnąć rozwijając wątek Leonarda i Małgorzaty z ich młodości (jak się poznali, jak się kochali, jak się rozstali; chciałabym znać z uczestniczenia w tym a nie z opowieści bohaterów), a uszczuplić trochę wątek Dagny, która w ciągu kilku zaledwie tygodni potrafiła jakimś cudem omotać trzech facetów, (i to dwóch zaledwie po jednym drinku, bo każdy z nich już wtedy rozmawiał z nią o związku. Po pierwszej randce, serio?).

Podsumowując, więcej Leonarda, mniej irytujących głównych bohaterek :)

Przeczytane: 11.02.2021
Ocena: 5/10

niedziela, 18 kwietnia 2021

Arcymistrzowska literatura: "Gambit królowej" W. Tevis



Ruchy w szachach pokazał mi tata. W dzieciństwie grywał ze mną i choć nie pamiętam czy udawało mi się wygrywać, wiem, że to była dla mnie spora frajda. O tym, że szachy to coś bardziej skomplikowanego, przekonałam się na studiach, kiedy grając z kimś o niebo lepszym ode mnie, konsekwentnie przegrywałam i musiałam zmywać wieczorny zestaw brudnych naczyń. Uparcie próbowałam dalej i uparcie zmywałam, nie czując mimo wszystko wstydu i upokorzenia. Bądź co bądź, szachy były rozrywką a przeciwnik dobrym kumplem. 

Zapomniałam jednak o nich na lata. Sięganie po szachownice stało się mocno sporadyczne, choć nigdy nie zapomniałam ruchów.

Nie sądziłam więc, że w popkulturze może powstać coś co sprawi, że ludzie zainteresują się tą trudną grą. A tak się jednak stało. „Gambit królowej” przebojem wdarł się w serca widzów za sprawą produkcji Netflixa. I choć mnie zajęło to dwa podejścia, w końcu również wsiąknęłam w świat Beth Harmon.

Zazwyczaj staram się najpierw czytać, a później oglądać, ale czasami łamię tę zasadę, (zwłaszcza jeśli nie wiem, że coś ma literacki pierwowzór lub jeśli coś należy do gatunku, który mnie nie interesuje a do oglądania wpada przypadkiem; czytanie przed oglądaniem jest przyjemne, ale jakby się głębiej zastanowić, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Znanie ekranizacji wcześniej chyba nigdy jeszcze nie odebrało mi przyjemności z czytania). I tym razem streamingowy gigant był pierwszy. I dziękuję mu za to, bo gdyby nie seans prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po książkę. Ale sięgnęłam. I przepadłam.

Beth Harmon to sierota, która w pewnym momencie odkrywa u siebie wielki talent do szachów. Jej życiowe perypetie przeplatają się z osiągnięciami aż do wielkiego finału.
Szachowe rozgrywki opisywane były tak, że nawet człowiek, który w przeciwieństwie do Beth nie ma w głowie planszy a oznaczenia pól (c2, d6 itd.) mówiłyby mu coś tylko po głębszym zastanowieniu i policzeniu kwadratów, wiedział o co toczy się gra i mógł mniej więcej sobie to wyobrazić. A nawet jeśli nie to nic złego się nie działo, ponieważ powieść jest tak napisana, że wciąga i po prostu chce się wiedzieć co dalej i gdzie ta zdolna dziewczyna postawi następnego piona lub jak zagra wieżą.

Język i konstrukcja zdań to olbrzymie atuty tej powieści. Autor oszczędza nam rozwlekłych opisów, koncentrując się na tym co istotne (nawet jeśli jest to biała lamówka na ciemnozielonej sukience bohaterki), a język jest surowy. Pokusiłabym się nawet o banalne stwierdzenie, że zmierza od początku do końca. Nic tam nie jest przypadkowe, nieprzemyślane, nie męczy. To fantastycznie napisana książka, która uczyniła z niezrozumiałej dla wielu gry coś fascynującego. Wielkie brawa także dla tłumaczki, która jak sama pisała nie ma z szachami nic wspólnego, a jednak oddała w nasze ręce bardzo dobre tłumaczenie.

Na koniec przyznam się, że (chyba) wczoraj, czytając o alkoholowym cugu Beth zastanawiałam się czy to jest postać, którą można polubić? Kibicuje jej się, kiedy siedzi przy planszy, fakt, ale czy gdybym spotkała ją w prawdziwym życiu to znalazłybyśmy wspólny język? Wszak Beth Harmon jest skryta, bywa nieprzyjemna, może nawet arogancka. A z drugiej strony wystraszona, zagubiona, tracąca po kolei wszystkich, którzy mogliby ofiarować jej tyle miłości ile by potrzebowała, żeby zacząć patrzeć na świat trochę inaczej. Nie mam pojęcia czy potrafiłabym się z nią dogadać. Ale jedno wiem na pewno. W szachy bym z nią nie wygrała i znowu musiałabym zmywać naczynia ;)

Powieść Waltera Tevisa ofiarowała mi jeszcze jedno (i tu będzie SPOILER dla tych, którzy nie czytali i nie oglądali) – postać prawdziwego , niewzruszonego mistrza, który pozostaje nim nawet po przegranej. Obraz Borgowa przytulającego Beth po zakończonym finale zostanie pewnie w mojej pamięci na długo.

Nie przeszkadzało mi to, że w czasie czytania Beth miała dla mnie twarz Anyi Taylor-Joy a Borgow Marcina Dorocińskiego. Lektura tej książka ofiarowała mi taką przyjemność, że boję się sięgać po inne, bo wiem, że w końcu trafię na taką, która nie wciągnie tak bardzo i poczuję tęsknotę za dobrą literaturą.

Przeczytanie: 02.02.2021
Ocena: 9/10

sobota, 17 kwietnia 2021

W pogoni za magią: "Dzieci krwi i kości" T. Adeyemi

 


Bardzo dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskiemu, które podarowało mi do recenzji egzemplarz „Dzieci krwi i kości” Tomi Adeyemi.

Zacznę od tego, że miałam pewne obawy, gdyż już od dawna wydawało mi się, że po prostu wyrosłam z fantasy. Kiedyś było całym moim życiem i zaczytywałam się z nim, (chwytając się niemal każdej książki w tej tematyce), ale z biegiem czasu oczekiwania rosły, a ja odkryłam, że komukolwiek ciężko dorównać Sapkowskiemu, Tolkienowi i Martinowi i po prostu się męczyłam. Aż zwyczajnie zaczęłam sięgać po takie książki coraz rzadziej i rzadziej.

Kiedy otworzyłam „Dzieci krwi i kości” poczułam jednak znajomy dreszcz, gdyż moim oczom ukazała się mapka. Przecież każda szanująca się książka fantasy musi mieć mapkę! Przestudiowałam ją i ruszyłam dalej. Na kolejnej stronie był wykaz magów i bóstw i tu już byłam nie na żarty speszona, myśląc, że „już dawno przestałam zapamiętywać takie rzeczy”.

Ale przystąpiłam w końcu do czytania. I się nie zawiodłam.

Książka Tomi Adeyemi opowiada o fikcyjnej krainie, Oriszy, w której jedenaście lat temu umarła magia. Magicy, osoby z białymi włosami, są traktowane na równi z robactwem, wzbudzają niechęć i agresję, a ich największym wrogiem jest rodzina królewska. Jednak główna bohaterka, białowłosa Zelie wskutek zrządzenia losu oraz niewyparzonego języka (trudno powiedzieć co zadziałało bardziej ;) wplątuje się w zamieszanie z księżniczką. Wkrótce potem odkrywa, że jest jedyną osobą, która może przywrócić magię w swojej ojczyźnie oraz szacunek do podobnych sobie ludzi. Od tej pory ona, jej brat i księżniczka Oriszy wyruszają wypełnić swoją misję, a ich śladem podąża ktoś bardzo im nieprzychylny.

Książka jest sprawnie napisana. Każdy rozdział jest imienny, żebyśmy mogli poznać punkt widzenia bohaterów z osobna. Mało tego, wydaje mi się, że w każdym z rozdziałów autorka gwarantuje nam małe trzęsienie ziemi. Zresztą od pierwszych stron książki napięcie tylko narasta. Zaczyna się od katastrofy, żeby przejść w totalne tsunami akcji i emocji. Nie sposób się przy tym nudzić, (choć w pewnym momencie można się już nawet zaczynać modlić o wytchnienie dla bohaterów ;). Mimo nagromadzenia magów, moje początkowe obawy okazały się nieuzasadnione. Autorka prowadzi nas przez świat Oriszy tak, byśmy nie mieli wątpliwości o jaki rodzaj magii chodzi, (a w razie problemów zawsze można przecież cofnąć się do pierwszych stron i wszystko sobie przypomnieć).

Akcja jest pełna zwrotów. W pewnym momencie nawet dotychczasowi wrogowie muszą sprzymierzyć się, aby ocalić tych, których kochają  oraz zbudować świat, który mimo różnic, sobie wymarzyli. A czytelnik otrzymuje prawdziwy rollercoaster napięcia, podejrzeń i nieufności, zastanawiając się komu zaufać i jak to się wszystko skończy.

Główna bohaterka jest twarda i niepokorna. Brnie przed siebie przekonana o słuszności swojej sprawy. Napędzana zemstą, ale i miłością. Mimo wszystko uważam, że to jednak nie ona, a Amari, księżniczka Oriszy, zasługuje na największą uwagę. Jej przemiana w trakcie wyprawy jest spektakularna, kiedy odkrywa w sobie nieznane wcześniej pokłady olbrzymiej odwagi i determinacji.

Tomi Adeyemi oparła swoją powieść na mitologii afrykańskiej, co uważam za bardzo interesujące. Dotychczas nie miałam z nią styczności, więc poznawałam ją z prawdziwą przyjemnością. Ogromne uznanie należy się też tłumaczowi, Łukaszowi Witczakowi, który wykonał kawal dobrej roboty, choćby tłumacząc w świetny sposób nazwy fantastycznych zwierząt królestwa Oriszy.

Ta pięknie wydana książka o niespotykanej treści przekonała mnie, że na fantasy jednak nigdy nie jest się za starym, nie wyrasta się z niego. Po prostu trzeba trafić na odpowiednią powieść. Z przyjemnością sięgnę po kolejny tom.

Przeczytane: 16.04.2021

Ocena: 8/10

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Wojna to tylko jeden z problemów: "Czas burz" Ch. Link


 Zdjęcie okładki pochodzi ze strony empik.com


Z Charlotte Link pierwszy raz spotkałam się parę dobrych lat temu, kiedy wszyscy czytelnicy biblioteki, w której akurat pracowałam, ustawiali się po nią w kolejce. Ja sama nie mogę przyznać, żebym była jakoś szczególnie zachwycona jej prozą. Ot, kryminał. Do przeczytania i tyle.

„Czas burz” jednak wzbudził moją ciekawość i chęć sięgnięcia po niego, ponieważ tym razem autorka nie popełniła kryminału, a powieść historyczną. I to osadzoną w czasach, które mnie interesują.

Bohaterką książki Link uczyniła młodziutką arystokratkę, Felicję, która buja w obłokach, zapatrzona w ukochanego Maksyma i nawet nie przypuszcza, ze nadchodzące lato rozpocznie dla niej prawdziwą szkołę życia. Wybuchnie I wojna światowa, Maksym wyjedzie gnany socjalistycznymi ideałami, a ona sama wyjdzie za mąż, jak sądzi na złość ukochanemu.

Wojna przyniosła rodzinie Felicji olbrzymie straty, (jak zapewne każdej rodzinie, która musiała mierzyć się z owym konfliktem w tamtych czasach). Ona sama na skutek przeżyć stwardniała i nauczyła się przetrwać za wszelką cenę. Autorka prowadzi nas przez pierwszą wojnę, rewolucję w Rosji (pojawienie się na kartach powieści cara Mikołaja i jego córek przywitałam z zachwytem, gdyż od dziecka interesuję się tym tematem), krach na giełdzie na Wall Street aż do zakończenia pierwszego tomu w roku 1930, w którym nazizm już coraz wyżej i śmielej podnosił łeb.

Zacznę od wad książki. A właściwie wady, gdyż dla mnie największym problemem był… rozmiar czcionki polskiego wydania. Drobny druk utrudniał mi szybsze czytanie, ale to w sumie subiektywny problem. Przy większym druku książka byłaby grubsza, a już liczy sobie prawie 600 stron.

Największym za to plusem powieści według mnie było ukazanie problemów i biedy, jaka dotknęła ludzi podczas wojny i po niej. W naszej świadomości utarło się, że Niemcy to naród oprawców, tymczasem autorka, (sama będąc Niemką) ukazała nam przecież samą prawdę o tym, jak ciężko było ludności cywilnej przeżyć, zdobyć jedzenie czy opał w długich kolejkach na ulicach Monachium czy Berlina. Pisała o wychudzonych dzieciach, zmarzniętych murach wielkich domów, kiedy arystokracja odchodziła do lamusa. O buntach służby, niebezpieczeństwach podróży przez ogarniętą wojną i rewolucją Europę. Podobało mi się, że nie unikała tematu i doświadczała Felicję wszystkim, co finalnie sprawiło iż dziewczyna z egoistycznej trzpiotki stała się gotową do wiecznej walki kobietą.

Ale czy można by było polubić Felicję? Wszak jest główną bohaterką i to o niej przez 600 stron będziemy czytać najczęściej. Moim zdaniem nie, gdyż Felicja chyba nie lubiła samej siebie. Była cyniczna, wyrachowana, zimna, nastawiona na zysk. Mimo to jednak w pewnym momencie doznała świadomości krzywd, które wyrządziła, choć trzeba jej przyznać, że zwykle kierowała się dobrem rodziny. Jej piętą Achillesową był Maksym i ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku czytelnika, można było przypuszczać, że Felicja szybko straci zdrowy rozsądek. Ale to właśnie wtedy była najbardziej autentyczna, bo życie obok Maksyma zadowalało ją najbardziej.

Oprócz Maksyma, którego nam pewnie trudno zrozumieć ze względu na wierność Leninowi, drugą główną postacią męską jest Alex Lombard, mąż Felicji. Przyznam, że to o nim czytałam najchętniej, gdyż mam jakąś słabość do uroczych drani. Ze swoją skłonnością do alkoholu i nienawiścią do ojca, Alex zmierzał prostą drogą do autodestrukcji, którą przerwała wojna. Z zainteresowaniem śledziłam jego losy, kiedy ze zblazowanego arystokraty stawał się nowojorskim bogaczem. Niestety, uważam, że autorka poświęciła mu za mało uwagi. Można wręcz odnieść wrażenie, że Alex wyskakiwał z kart książki nagle, jak filip z konopi.

Nie pozostaje mi nic innego, jak ocenić książkę bardzo dobrze, dlatego z przyjemnością sięgnę po kolejne dwa tomy.

Przeczytane: 17.03.2021
Ocena: 7/10

niedziela, 11 kwietnia 2021

Rowling coraz lepsza: "Niespokojna krew" R. Galbraith


Zdjęcie okładki pochodzi ze strony empik.com 


Zasiadając do pisania tej recenzji, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że stworzę pean. A jednocześnie nie byłoby w tym grama przesady, ponieważ w serii o Cormoranie Strike'u jestem zakochana od prawie pięciu lat. 

Kiedy brałam ją po raz pierwszy do ręki już wiedziałam, kto kryje się pod pseudonimem, (o ile pamiętam ta zagadka nie pozostała zbyt długo nierozwiązana). Tym bardziej chciałam sprawdzić, jak radzi sobie J.K. Rowling po zakończeniu serii o Potterze i napisaniu (udanego moim zdaniem) „Trafnego wyboru”. I mimo iż książki podpisane są nazwiskiem Roberta Galbraitha po stylu można wyczuć, że napisała je kobieta.

Pierwszy tom „Wołanie kukułki” okazało się pełnokrwistym kryminałem, a jego główny bohater stał się (również dzięki ekranizacji, w której rolę Cormorana uważam za doskonale obsadzoną) chyba moją największą na ten moment literacką miłością. Kiedy sięgałam po tę część, dwie kolejne były już wydane. Później doczekałam się „Zabójczej bieli” i wreszcie „Niespokojnej krwi”.

Co mogę powiedzieć o piątej części przygód Cormorana i Robin? Wciąga bez reszty. Z jednej strony chce się poznać rozwiązanie zagadki, z drugiej chce się przedłużyć czytanie, by nie odczuwać żalu po ukończonej świetnej lekturze.

W tej części Strike i Ellacott muszą zmierzyć się z zagadką zaginięcia sprzed 40 lat. Wielu ze znajomych ofiary już nie żyje, tak samo jak policjant prowadzący wtedy śledztwo. Brakuje w zasadzie jakichkolwiek sensownych tropów poza hipotezą, że młoda lekarka padła ofiarą seryjnego mordercy, grasującego wtedy po Londynie.

Rowling prowadzi nas za rączkę przez całe śledztwo, podrzucając nam i swoim bohaterom fałszywe tropy, kilka kłamstw, ślepych uliczek, czasem zdarza się zwrot akcji, czasem jakiś przełom, co ostatecznie ukazuje nam niespodziewany finał.

Jestem pod olbrzymim wrażeniem kunsztu autorki. Książka liczy ponad 900 stron, (od czasu „Zakonu Feniksa” Rowling chyba lubuje się w grubych księgach), ale nie ma tam ani jednego zbędnego słowa. Brak dłużyzn, przynudzeń, niepotrzebnych opisów. Wszystko tam wciąga, wszystko tam jest ważne. A to nie lada wyczyn przy książce takiej objętości.
Sprawa kryminalna tak jak w poprzednich częściach, umiejętnie przeplatana jest wątkami obyczajowymi, dotyczącymi głównie dwójki bohaterów. Często się zdarza, że taki zabieg spowalnia akcję i powoduje znużenie. Tutaj jest inaczej. Prywatne losy Cormorana i Robin czyta się z równie zapartym tchem co wyniki ich śledztwa, w którym autorka ani na moment się nie gubi, mimo dużej ilości bohaterów, wielu zapisanym stronom i plot twistom.

Wydaje mi się, że J.K. Rowling jest artystką kompletną. Seria o Cormoranie Strike’u, zwieńczona póki co „Niespokojną krwią” jest po prostu doskonała. Chciałabym moc napisać coś więcej, wychwalać książkę jeszcze bardziej, ale chyba najlepiej będzie, jeśli każdy przekona się o tym sam. Ja z niecierpliwością czekam na tom numer sześć.

Przeczytane: 01.04.2021
Ocena: 9/10

sobota, 10 kwietnia 2021

A Ty? Znasz Fleetwood Mac?: "Serca twego chłód" P. Corso


 
Dziękuję wydawnictwu Rebis za udostępnienie mi egzemplarza książki do recenzji.

Sięgając po książkę Przemka Corso „Serce twego chłód” byłam zewsząd otoczona pozytywnymi ocenami tej pozycji. Po jej zakończeniu trudno mi jednoznacznie określić czy powieść mi się podobała czy wręcz przeciwnie.

Akcja „Serce twego chłód” rozgrywa się w Warszawie. Bohaterem jest Kuba, dyrektor działu HR a po godzinach… seryjny morderca. W pewnym momencie jednak jego sielankowe życie z piękną żoną oraz nieskrępowane zajmowanie się nietypowym hobby zostaje przerwane przez… innego seryjnego mordercę. Na dodatek wszystko wskazuje na to, że Kuba i jego rodzina to ostateczny cel psychopaty.

Pomysł od początku wydał mi się ciekawy. Czytanie o seryjnych mordercach jest ostatnio dość popularne, czynienie zatem z jednego z nich głównego bohatera książki to zabieg atrakcyjny. Powieść powinna wciągać od pierwszy stron i w napięciu trzymać czytelnika za gardło do ostatnich liter. Ale czy tak było?

Zacznę może od plusów.

Bardzo lubię nawiązania do popkultury. Wplatanie w fabułę takich smaczków jak koszulka z Big Lebowskim czy rozmowy o Ringo Starrze było w moim guście. Kuba tworzył sobie swoisty soundtrack do morderstw i był to dobry pomysł. Każdy kto chce może sobie odtworzyć te piosenki i poczuć się jak bohater książki.

Sama fabuła była przemyślana i roiło się w niej od plot twistów, w którym najbardziej podobał mi się ten, kiedy kotek z drapieżnika stał się ściganą myszką.

Książkę czytało się szybko. Sprawnie można było zagłębić się w akcję, bohaterzy byli dobrze zarysowani, a autor zadbał, żeby ich uczucia były porządnie wyeksponowane.

A jednak książka miała swoje minusy.

Przede wszystkim bohaterzy mimo, że dobrze wykreowani, byli zwyczajnie antypatyczni. Czy powinniśmy sympatyzować z Kubą? W końcu teraz jest moda na antybohaterów i niektórym udaje się nawet kibicować. Jednak w przypadku Kuby nie poczułam do niego nawet cienia sympatii. Jego szwagrem jest Andrzej, zagubiony, straumatyzowany policjant . Jako taki powinien wzbudzać współczucie. Tego też nie odczułam. Oboma byłam raczej podirytowana. Andrzej ciągle plótł o tym samym. Kuba był szczerzącym się pyszałkiem. Nie do polubienia.

No i sama kwestia Kuby jako seryjnego mordercy. Szczerze mówiąc musimy chyba panu Przemkowi uwierzyć w tym na słowo, bo na kartach powieści ten „seryjny” morderca zabija dwie osoby, z czego pierwsza ofiara nie ma żadnego wpływu na fabułę. Jest po prostu zgonem niezbędnym to ukazania Jazowieckiego jako zbrodniarza, ogarniętego mrokiem. Strach się bać! Nie wraca do żadnych ze swoich wcześniejszych ofiar poza tymi, w których śmierci uczestniczyliśmy. Nie wraca myślami do poprzednich działań. Owszem, autor pokusił się o wyjaśnienie, dlaczego Kuba postępuje tak a nie inaczej, ale na tym koniec. Każda ofiara musiała być chyba zamkniętym rozdziałem, do którego się nie wraca. A chyba nawet zwykły socjopata powracałby we wspomnieniach do swoich morderczych poczynań, choćby po to by delektować się tymi zbrodniami. A tu nie, Kuba zabił dwie osoby, ale pamiętaj czytelniku – jest seryjnym mordercą!

No i to co mnie najbardziej uwierało. Ostatni plot twist, rozwiązanie zagadki, kto stał za wszystkim co napędziło fabułę. Po prostu lubię, kiedy sprawcą okazuje się ktoś, kogo śledziliśmy od początku, poznaliśmy. I nie podejrzewaliśmy. Ale nie podejrzewaliśmy nie dlatego, że była to postać marginalna, ale dlatego, że autor tak dobrze wywiódł nas w pole. Tu tego zabrakło. Gdyby zakończenie książki zależało ode mnie, chyba ucięłabym ją na 390 stronie. Lubię otwarte zakończenia, niedopowiedzenia, które działają na wyobraźnię. Opisane w książce wydarzenia rok po fabule nie usatysfakcjonowały mnie. Wyjaśnienie, że działania w social mediach mogą doprowadzić do tragedii byłoby wystarczającym morałem.

Nie jest to jednak książka zła, jeśli ktoś lubi thrillery, kryminały i psychopatów znajdzie tu coś dla siebie. Debiut można śmiało uznać za udany.

Przeczytane: 09.04.2021
Ocena: 6/10

piątek, 9 kwietnia 2021

Chwila refleksji: "Sztuka życia bez ściemy" ks. J. Kaczkowski


 

Bardzo dziękuję wydawnictwu Znak za udostępnienie mi egzemplarza do recenzji.


Świadomie wybrałam Wielki Tydzień na moment sięgnięcia po książkę „Sztuka życia bez ściemy” księdza Kaczkowskiego. Chciałam to potraktować jak prywatne rekolekcje i choć książeczka jest króciutka i szybko się czyta to jednak nie sposób przejść nad nią bez refleksji.

Ksiądz Kaczkowski niegdyś w mojej świadomości jawił się jak ktoś w rodzaju „Buntownika Pana Boga”. Kapłan, który otwarcie mówi o problemach, używa młodzieżowego języka, dociera swym słowem w sposób zrozumiały do świadomości słuchaczy, gości nawet na Woodstocku (!!! Z ręką na sercu przyznaję, że nie dotarłam wtedy na ASP. Do dziś żałuję, ale kto był na Woodstocku choć raz wie, że trudno uczestniczyć we wszystkich interesujących punktach programu) to musi być ktoś przecież nietuzinkowy. Taki bardziej ludzki, nie zamknięty w ramach hierarchii kościelnej, ktoś namacalny, na wyciągnięcie ręki. Wiadomość o jego śmierci była dla mnie przykra, tym bardziej, że ksiądz Kaczkowski odszedł w Wielki Poniedziałek, a Wielkanoc jest przecież symboliczna dla katolika. To czas życia, zwycięstwa.

W „Sztuce życia bez ściemy” ksiądz Kaczkowski dalej jest tym swoistym "buntownikiem”. Krytykuje księży bez skrępowania. Zdarza mu się dotknąć czułych strun naszego życia. Nie owija w bawełnę. Gdy trzeba użyć dosadnych słów, robi to. Nie unika mówienia o problemach, o alkoholizmie, przemocy, biedzie.

Ma niesamowity dystans do siebie (mówi o chorobie, zarówno nowotworowej jak i wadzie wzroku), swojej rodziny (wywodził się z jak sam mówił mało uduchowionej rodziny, która była przerażona jego wyborem drogi życiowej) oraz wspólnoty kościelnej. Zauważa błędy i mówi o nich. Podoba mi się, że nie unika żadnego ważnego tematu, nie lawiruje, mówi wprost. A co jest najlepsze: używa przy tym języka zrozumiałego, nie napuszonego i nadętego jakby czuł się ponad wiernymi. Wtrąca angielskie zwroty, tak jak my to czasem robimy w rozmowach. Jest swobodny, elokwentny. Jest kompanem do rozmowy.

Oczywiście nie ze wszystkim trzeba się w tej książce z księdzem Kaczkowskim zgadzać, ale wiem, że gdybym sprowokowała go do dyskusji to byłaby to dyskusja rozsądna, kulturalna, z poszanowaniem rozmówcy. Takie mam odczucia, czytając jego słowa. Że ksiądz Kaczkowski przede wszystkim szanował swoich słuchaczy.

Nie mam pojęcia, co ksiądz Kaczkowski mówiłby dzisiaj, gdyby dane mu było jeszcze żyć. Jak odnosiłby się do wszystkich wydarzeń wokół nas. Wiem tylko, że mnóstwo z jego słów, które przeczytałam w tej książce jest bardzo uniwersalne lub wręcz wyprzedziło swoje czasy, żeby wpasować się w nasz 2021 rok. W przestrzeni publicznej bardzo brakuje mi kogoś takiego jak ksiądz Kaczkowski, być może po prostu nie odkryłam jeszcze podobnej osoby. Brakuje mi też kogoś takiego w moim otoczeniu, w murach kościoła. Charyzmatycznego, który czuje się na równi ze swym ludem, nie ponad nim. Chciałabym móc kiedyś zasłuchać się w kazanie tak, jak zasłuchałam się w to co miał nam do powiedzenia ksiądz Jan Kaczkowski.

Bardzo polecam.

Przeczytane: 02.04.2021
Ocena: 7/10

czwartek, 8 kwietnia 2021

Miłość silniejsza niż śmierć?: "Cmętarz zwieżąt" S. King



Recenzja z 2012 roku:

Z zamiarem przeczytania tej książki nosiłam się od bardzo dawna, od kiedy stwierdziłam, że nadszedł czas, by lepiej poznać Kinga. Niestety, w bibliotece trudno było na nią trafić, a ja jestem z tych, którzy książek raczej nie rezerwują tylko "biorą, co jest" ;) Z pomocą przyszła mi sieć popularnych sklepów i kieszonkowe wydanie rzekomo najlepszej książki Kinga, (spotkałam się z takimi opiniami).
To nie było moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Wiele lat temu, osiem w sumie, wróciłam z biblioteki do domu z "Cujo" poleconym mi przez przyjaciółkę. Książka mi się podobała, ale nie porwała aż tak, żeby nie móc się oderwać. Byłam w sumie tylko gimnazjalistką i choć King jest jednym z tych autorów, którego nazwisko się zna i kojarzy nawet jeśli ma się niewiele wspólnego z książkami, okazało się, że chyba nie jestem gotowa na fascynację tego typu lekturą.
Przed rozpoczęciem czytania "Cmętarza..." sama się podkręcałam, myśląc o tym, jak bardzo nie mogę się doczekać, aż wezmę ją w ręce... jakby gdyby... mnie wzywała. A może to nie ona, a Wendigo, tajemniczy, potężny i złowrogi duch Micmaców, czający się między stronicami?

Rozpoczęłam czytanie dwa dni temu, w piątek. I od samego początku wprost nie mogłam się oderwać. Chciałam koniecznie dowiedzieć się, co będzie dalej, a obietnica, że skoro to horror to musi być strasznie była tak silna, że odstawiałam na bok nawet naukę do egzaminu. (Coś takiego przeżyłam dwa lata temu, czytając "Ojca chrzestnego" (na szczęście wtedy były to już wakacje i nie musiałam rezygnować z żadnej nauki.) Wiele książek potrafi mnie wciągnąc, zaintrygować i zainteresować, ale rzadko się zdarza by stało się to w stopniu, w którym czuję, że nie mogę książki odłożyć i zając się czymś innym - po prostu muszę czytać, dalej i dalej i dalej. I czytałam. Tak jakby przemawiała do mnie, że w żadnym wypadku nie powinnam jej odkładać, dopóki nie skończę.

Zżyłam się z rodziną Creedów, najbardziej chyba z Louisem (zapałałam także wielką sympatią do Juda) i mimo, że od połowy akcja stała się dość przewidywalna to ani trochę nie straciła na atrakcyjności.
Narracja poprowadzona była tak świetnie, że odczuwałam chyba wszystkie emocje, które targały Louisem od prostych radości przez nienawiść do teścia aż do bezdennej rozpaczy i wręcz obłędu.
Do tego opisy. Długie, szczegółowe, precyzyjne wręcz. Ale nie nudne. Napisane w sposób dzięki, któremu wyobraźnia szalała, nawet jeśli czytałam tę książkę w środku dnia.
Historia rodziny, jej pragnienia i koszmary przeszłości były tak doskonale pomyślane, że wszystko świetnie układało się w całość.
Jedynym co mnie, hm "rozczarowało" to słowo, które tu nie pasuje, ale muszę przyznać, że czytając cały czas miałam nadzieję, że [możliwy spoiler ;)] Jud jest nie tylko zwykłym, poczciwym Judem.

Podsumowując:
Poza tym, że książka bardzo trzyma w napięciu i jej lektura pozostawiła po sobie pewność, że z Kingiem oraz ludzkimi koszmarami postaram się spędzić wakacje nasunęła mi dwie ważne myśli:
Po pierwsze. Kto z nas, mając taką możliwość jak Louis i posiadając osoby, które kochamy nie zdecydowałby się na taki krok?
Po drugie. Dlaczego człowiek z reguły ignoruje ostrzeżenia? ;)

Przeczytane: 17.06.2012

Ocena: 9/10


 

Subtelniej o wojnie: "Wróbel w getcie" K. Cambron

 


Chciałabym bardzo podziękować wydawnictwu „Znak” za podarowanie mi „Wróbla w getcie” Kristy Cambron przed premierą. Czytanie tej książki było dla mnie prawdziwą przyjemnością.


Akcja „Wróbla w getcie” K. Cambron rozgrywa się dwutorowo. We współczesności bohaterką jest Sera James, którą znamy z pierwszej części („Motyl i skrzypce”), natomiast osiemdziesiąt lat wcześniej obserwujemy losy Kai Makovsky, Prażanki, którą wojna zmusza do wyjazdu z ukochanego miasta.

Kaja jako pół-Żydówka musiała uciekać z Pragi w chwili, w której wkroczyli do niej naziści. Los rzucił ją do Londynu, gdzie znajduje pracę w gazecie (choć nie do końca taką, jaką chciała), przeżywa koszmary bombardowań i poznaje Liama. Ten w decydującym momencie pomaga jej przedostać się z powrotem do ojczyzny, by uratować rodziców. Na wojnie jednak mało co idzie zgodnie z planem. Kaja zamiast uciec z rodzicami i zapewnić im bezpieczeństwo, ląduje razem z nimi w obozie
w Terezinie. Tam otrzymuje za zadanie nauczać żydowskie dzieci. Jedną z nich, do której Kaja szczególnie się zbliża jest mała Sophie.

Książka, choć może brzmi to banalnie, naprawdę wciąga. Jest napisana pięknym, schludnym językiem, co uderzyło mnie od razu, kiedy tylko zaczęłam czytać. Być może to zasługa opisów, które nie tylko nie hamują akcji, ale i pozwalają lepiej się w nią wczuć.

Przyznam się szczerze, że nie czytałam (jeszcze!) pierwszej części, (odczuwałam to na początku, czułam się jakbym weszła do salonu pełnego ludzi w trakcie rozmowy i nie do końca potrafiła się do niej włączyć, przetrwałam jednak to wrażenie i przepadłam w tej wojennej historii). W świat Kai wsiąknęłam natychmiast i niemal bezpowrotnie. Za to trudno było mi się zżyć z rozterkami i problemami Sery i jej męża, Williama. I może to okrutne, ale kiedy przewracałam stronę i widziałam, że autorka znowu przechodzi do rozdziału o współczesności, czułam rozczarowanie.

Chciałam wciąż i wciąż czytać o Kai, (i Liamie, którego chyba uznałam za moją nową (kolejną ;) literacką miłość). Żałuję trochę, że Kristy Cambron zdecydowała się na przeskoki czasowe w rozdziałach o wojnie, przez to nie odczuwamy ogromu czasu jaki Kaja spędziła w obozie, daty na początków rozdziałów nie robią takiego wrażenia. Pamiętam, że zobaczywszy którąś z grudniowych dat, pomyślałam: „O znowu zima w Terezinie, ciekawe co działo się od ostatniego rozdziału?”.
W obozie autorka serwuje nam tylko pojedyncze scenki, próbując ukazać grozę tego miejsca i okrucieństwo nazistów. Ale czytelnicy wiedzą o tym wszystkim niejako podświadomie, ponieważ w naszej historii słowo „obóz” i „nazista” ma odpowiednio negatywny, przerażający wydźwięk. Uważam, że autorka mogła poświęcić rozdziałom obozowym dużo więcej miejsca, zdecydować się na brutalniejsze opisy, (przy jej sposobie pisania, książka nie traciłaby przez to ani trochę subtelności, za to zyskałaby na wiarygodności). Ale to mój jedyny zarzut (pochodzę z Oświęcimia i o grozie takich miejsc wiem już dość sporo). Książkę bowiem będę polecać jeszcze długo i każdemu.

Z niecierpliwością przebieram nogami aż wezmę do rąk część pierwszą.


Przeczytane: 25.01.2020
Ocena: 8/10