czwartek, 28 października 2021

Jastrząb pośród czerwi: "Diuna" F. Herbert

 


„Diuna” Franka Herberta to jeden z tych tytułów, które przewijały się przez moje czytelnicze życie co jakiś czas. Mam w pamięci jakieś stare wydanie na regale z książkami u kogoś z rodziny (lub znajomych). I choć najchętniej zostałabym pilotem Sokoła Millenium, z science fiction nigdy nie miałam więcej wspólnego. Nigdy nie zakładałam też, że „Diunę” kiedykolwiek przeczytam.

Jak wiele bym straciła!

Oczywiście do przeczytania tego okazałego tomu zachęciła mnie ogólnoświatowa diunowa gorączka, chęć pójścia do kina (mój wewnętrzny nerd pragnie tego filmu), fakt, że otrzymałam od Domu Wydawniczego Rebis własny egzemplarz (za co niezwykle dziękuję). A przede wszystkim instagramowa akcja „Melanż z Diuną”, zapoczątkowana przez Nocną Bukę, która zakładała przeczytanie opus magnum Herberta w październiku przed premierą filmu.

Zatem skoro miałam ją w rękach, skończyły mi się wymówki.

Nie mogę powiedzieć, żebym wsiąkła w świat stworzony przez Herberta od razu. Wnikałam w niego stopniowo, stąpając ostrożnie po zdaniach, które czytałam. Musiałam się wczuć, bo oto mam przed sobą fantastykę ze światem wykreowanym przez autora, a ja czasy fascynacji fantastyką mam już raczej za sobą. W końcu jednak pozwoliłam się wziąć za rękę i poprowadzić. I przepadłam. Na co najmniej 530 stron.

Zdaję sobie sprawę, że o „Diunie” pewnie wypowiadali się już niemal wszyscy i już absolutnie wszystko zostało powiedziane. Trudno mi zatem będzie napisać coś odkrywczego. Cóż, najważniejsze w tej recenzji zapewne i tak będzie stwierdzenie, że pozostaję pod ogromnym wrażeniem.

Czego?

Przede wszystkim kunsztu autora. Sposób w jaki „Diuna” została napisana jest zachwycający (owacje na stojąco również dla tłumacza, pana Marka Marszała). Rozwlekły, opisowy, ale nie ma się wrażenia, że opisy prowadzą donikąd, że są tylko dygresjami, które nigdy nie powinny znaleźć się w treści. Herbert napisał tę książkę pięknie. Poetycko. Styl jest dynamiczny tam gdzie trzeba i tam gdzie trzeba zwalnia, wprowadza nas w myśli swoich bohaterów, przybliża stworzony świat, jego klimat, zwyczaje, nawet religie. Jeśli zaś chodzi o wspomniany dynamizm… kulminacyjne momenty są wręcz świetne. Ciężko się od nich oderwać, są emocjonalne , trzymają w napięciu.

W rozmowie z Buką nazwałam tę książkę „nieoszczędną w słowach”. I to chyba najlepsze, co można napisać o stylu Herberta. I w tym przypadku nie jest to zarzut, a jej główny atut.

Przejdźmy do fabuły. Akcja zaczyna się w momencie, kiedy szlachetny ród Atrydów z Kaladanu przenosi się na Arrakis (planetę zwaną też Diuną), ciemiężoną przez okrutnych Harkonnenów, w celu zaprowadzenia tam porządku. Niestety Atrydzi nie spodziewają się, że wszystko jest ukartowane a ich przeprowadzka to tak naprawdę gwóźdź do trumny.

Diuna jest cennym miejscem. Ze względu na przyprawę  (melanż). To jedyne miejsce, gdzie się ją wydobywa. W dodatku jest to miejsce pustynne i trudne do życia, nie tylko dlatego, że głęboko w  piasku czają się olbrzymie czerwie (ojej! Jakie to dobre!), które tylko czekają aż ktoś postawi nieopatrznie głośny krok pośrodku niczego.  Tutaj we znaki daje się także brak wody (doskonały opis filtraków; strojów, które filtrują wodę z ciała, wow!) i Harkonnenowie właśnie.

Głównym bohaterem jest Paul Atryda. Syn księcia Kaladanu, a wkrótce i Arrakis, którego poznajemy w wieku piętnastu lat. Jest przygotowywany do roli księcia po swoim ojcu, ale także jego matka, tajemnicza czarownica Bene Gesserit, ma wobec niego swoje plany.

Paul jak Paul, młody dzieciak, który musi się jeszcze wiele nauczyć. Ale za to jego ojciec, książę Leto… nie będzie przesady w tym, jeśli powiem, że jest to jedna z najbardziej charyzmatycznych postaci o jakich czytałam w przeciągu kilku ostatnich miesięcy a może nawet i lat. Męski (ale nie w ten pseudo sposób Seby spod Biedry), rozsądny, prawdziwy przywódca. Lider, za którym idą najmężniejsi wojownicy, (ja poszłabym od razu! :D). Mężczyzna, dla którego najwyższą wartość stanowi drugi człowiek. Chciałabym móc czytać o nim więcej. Poznać go sprzed Arrakis, może nawet sprzed narodzin Paula. W momencie, kiedy dochodził do władzy po śmierci ojca. Marzę o tej historii niemal tak samo mocno jak o książce Rowling o Huncwotach.  

Sam Paul w miarę upływu fabuły przechodzi oczywiście spektakularną przemianę. Z chłopca przemienia się w mężczyznę, który musi sprostać sytuacji, w jakiej się znalazł i stawić czoła nie tylko trudom życia na Arrakis, ale także trudom posiadania Harkonnenów za wrogów. Jest świadomy swojej przemiany i poddaje się jej. Trochę się obawiałam, że Paula pochłonie casus Froda i z głównego bohatera przemieni się w siusiumajtka, którego musi wspomagać drugi hobbit, (w tym wypadku jego pustynny przyjaciel, Stilgar lub nawet jego własna matka). Na szczęście tak się nie stało, a Paulowi w książce przypadło w udziale kilka całkiem zachwycających przemów i momentów (choć oczywiście przy jego boku tkwi kilku wiernych kompanów). To on dźwiga na swych barkach historię całej książki i dzielnie prowadzi ją aż do ostatniej strony. Zaiste jest jastrzębiem (herb Atrydów) wśród czerwi pustyni. Czytelnik raczej nie powinien być rozczarowany tym, w jaki sposób Herbert poprowadził tę postać.

Niestety autor, w moim odczuciu, nie ustrzegł się minusów. Przede wszystkim trzecia część (treść „Diuny” bowiem podzielona jest na trzy części) to przeskok czasowy. I ledwo udaje mi się jakoś do niego przyzwyczaić, (co przychodzi z trudem ponieważ pięćset stron książki opisanych jest drobiazgowo i toczy się raczej dzień po dniu), a tu już szykuje nam się kolejny. Pod sam koniec odczuwałam jakby Herbert po prostu chciał już zakończyć ten tom, („Kroniki Diuny” to finalnie sześć tomów), nawet mimo w miarę dynamicznej akcji w finale . Koniec końców i tak wyszło mu dość opasłe tomisko (ponad 700 stron).

Drugim minusem jest dla mnie natomiast wrzucenie w sam środek akcji. Kiedy poznajemy Atrydów, oni już pakują się w kufry i pędzą na Arrakis. A ja chciałabym poznać ich sprzed przeprowadzki. Sprawdzić jakim księciem był Leto dla swoich poddanych, zanim Imperator wmanewrował go w wyprawę na Diunę. Niestety (tudzież stety, jeśli chodzi o dynamizm historii) lądujemy na finiszu przeprowadzki a dalej już wszystko toczy się tak dynamicznie, że jedyne co możemy zrobić to trzymać się mocno haków wbitych w ciało czerwia lub wygodniej rozsiąść się w fotelu ornitoptera i po prostu dać ponieść historii.

„Diuna” to dla mnie kamień milowy też w innej kwestii. Po raz pierwszy w życiu wspomagałam się audiobookiem, (kiedy na przykład mogłam sobie pozwolić na założenie słuchawek w pracy). I jeśli macie taką możliwość, wypróbujcie ją. Interpretacja tej historii w wykonaniu Krzysztofa Gosztyły to doznanie nieprawdopodobne. Pan Krzysztof sprawił, że czytając, słyszałam jego głos i w zasadzie wielokrotnie musiałam się powstrzymywać, żeby nie wspierać się audiobookiem także wtedy, kiedy mogłam już czytać samodzielnie.

Kiedy zamknęłam dziś książkę na dobre, Buka zapytała: „I co? Zakochana?”

Przyznam, że tak. Nie tylko w księciu Leto, (choć zwłaszcza), ale także w całej historii. Jedna z bliskich mi osób powiedziała, że „Diuna” dla sci-fi jest tym czym „Władca Pierścieni” dla fantasy. Prawdopodobnie tak i rozumiem to porównanie, choć na temat „Drużyny pierścienia” mam dość kontrowersyjne zdanie. Niemniej jednak cieszę się, że dałam się wciągnąć w tę niebagatelną historię. Franku Herbercie, wznoszę toast za twoje dzieło, które okazało się jedną z lepszych pozycji, jakie przeczytałam w tym roku  i z niecierpliwością oczekuję chwili, kiedy zasiądę w kinowym fotelu, pozwalając by pochłonęły mnie piaski Arrakis.

Przeczytane: 28.10.2021

Ocena: 9/10

poniedziałek, 18 października 2021

Ile jest wart jeden dzień życia? "A gdyby tak ze świata zniknęły koty?" G. Kawamura


„A gdyby tak ze świata zniknęły koty?” Genkiego Kawamury miałam okazję przeczytać, dzięki uczestnictwu w booktourze zorganizowanym na instagramie przez Nocną Bukę. To mój pierwszy booktour, ale sama jego idea przypadła mi do gustu tak bardzo, że zapisałam się do czterech innych jeszcze zanim pierwsza książka w ogóle do mnie dotarła.

Ale już jest. Powiem więcej. Już ją nawet przeczytałam.

„A gdyby tak ze świata zniknęły koty?” to cieniutka, (licząca nieco ponad 150 stron), debiutancka książeczka japońskiego pisarza Genkiego Kawamury. Było to chyba moje pierwsze spotkanie z literaturą japońską.

Główny bohater książki wyczerpany bólami głowy udaje się w końcu do lekarza, który oznajmia, że w zasadzie niewiele mu już życia pozostało. Guz mózgu. W stanie terminalnym. Bohaterowi nie udaje się jednak nawet oswoić z tą wstrząsającą wiadomością, gdyż odwiedza go diabeł we własnej osobie, (wyglądający co prawda jak narrator, ubierający się w hawajskie, kwieciste i pstrokate koszule), żeby zawrzeć układ. Nasz bohater przedłuży sobie życie o jeden dzień, ale w zamian jedna rzecz na świecie ma zniknąć. Sprawa jest utrudniona o tyle, że to diabeł ma decydować co znika. Do bohatera należy tylko oświadczenie „tak” albo „nie”, gdzie na szali przy „nie” leży jego życie. I tak kolejno znikają telefony, filmy, zegary itd.

Na „A gdyby tak…” można poświęcić jeden wieczór. Czyta się ją błyskawicznie. Ale nawet jeśli zamknie się po paru godzinach ostatnią stronę, zostanie ona w głowie na długo. Kto wie? Może nawet na zawsze?

„Koty” są bowiem bardzo emocjonalne. Zawierają cały wachlarz emocji i refleksji, nad którymi nie sposób się nie pochylić. Pierwszym przecież, które rzuca się na myśl jest „A co by było gdybym to ja był/a na miejscu głównego bohatera?” Ilu rzeczom pozwoliłabym zniknąć, żeby tylko się ratować? Czy zdawałabym sobie sprawę z ciągu przyczynowo-skutkowego? Czy myślałabym o tym, że brak jednej rzeczy, skutkuje brakiem następnej? Czy pochyliłabym się nad tym, dopiero kiedy byłoby już za późno, a tych rzeczy już by nie było?

„Koty” to nie tylko książka o cenie za życie, jaką możemy być zdolni zapłacić, nie bacząc na konsekwencje. I choć mogłoby się wydawać, że jest to książka o umieraniu, (poprzedni kot oraz matka głównego bohatera zmarli, o czym on opowiada w chyba najsmutniejszych fragmentach tej powieści, (chwytająca za serce jest zwłaszcza ostatnia wyprawa nad morze) to paradoksalnie jest to książka zwłaszcza o życiu. O refleksji nad nim. O tym by sobie uświadomić, że życie to dar i nigdy nie jest za późno by poprawić jego jakość a także naprawić błędy. I rzecz, która jest chyba najbardziej uderzająca. Po czyjejś śmierci dla innych zawsze jest jakieś jutro, nowy dzień, nawet jeśli danej osoby już nie ma. Choć trudno sobie wyobrazić, że po naszej śmierci też wstanie słońce, wszystko wskazuje na to, że świat będzie niewzruszenie trwał dalej.

Przyznam, że styl autora z początku całkiem mnie zaskoczył. Przygotowałam się na refleksyjną historię o niełatwych tematach, których żywi w większości unikają jak ognia. Tym czasem Kawamura snuł swoją opowieść lekko i przyjemnie, jakby opowiadał coś rozbawionym znajomym przy kuflu piwa w zatłoczonej knajpie w piątkowy wieczór. Byłam mu za to wdzięczna. Nie odczułam ciężaru tematu. Przeczytałam z przyjemnością. Zaczęłam nawet niejako sympatyzować z samym diabłem.

Głównym bohaterem najbardziej wstrząsnął tytułowy pomysł. O pozbawieniu świata kotów. Ja nie jestem kociarą. Nigdy żadnego nie miałam, toteż nie potrafię znaleźć z nimi wspólnego języka. Nie jestem też pewna czy w ogóle potrafiłabym współdzielić swoją przestrzeń z kotem. Bohater jednak miał najlepszego kociego przyjaciela i wierzę, że decyzja o jego zniknięciu mogła zaważyć na całym przedsięwzięciu. Czy ja potrafiłabym powiedzieć „tak”, gdyby diabeł zechciał pozbawić świat psów? Nie wiem. Chyba nie.

Na szczęście na świecie wciąż są i psy i koty. I każdy z nas może pogłaskać swojego zwierzęcego przyjaciela, (kimkolwiek by on nie był), czytając tę książkę. Mnie dała ona do myślenia, pozwoliła się zastanowić, dojść do jakichś wniosków. Nie wycisnęła jednak ze mnie obiecanych łez. Trudno. Może zrobi to z następną osobą z booktouru ;)

Przeczytane: 17.10.2021

Ocena: 8/10

niedziela, 17 października 2021

Siła matczynej miłości: "Podrzutek" S. Halls

 


Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz recenzencki.

Recenzja zawiera spoilery. 

„Podrzutek" Stacey Halls kupił mnie opisem fabuły. Uwielbiam książki z dawnych czasów, a ten brudny, mroczny Londyn przyciąga mnie szczególnie. Tam właśnie rozgrywa się akcja „Podrzutka”. Mamy XVIII wiek a biedna handlarka krewetkami z najpodlejszych dzielnic stolicy Anglii rodzi nieślubne dziecko i jest zmuszona oddać je do przytułku. Po latach, kiedy chce je wykupić (dowodząc tym samym, że jest w stanie je utrzymać i wychować) okazuje się, że dziewczynka została już adoptowana. I to przez nią samą, gdyż ktoś podał jej personalia do odzyskania dziecka. Bess jest skołowana, ojciec Clary nie żyje,a nikt poza jej ojcem i bratem nie wiedział o ciąży. Usiłuje za wszelką cenę odnaleźć dziecko.

Tak z grubsza wygląda zarys fabuły. Brzmi trochę jak kryminał retro, ale bynajmniej opowieść nim nie jest. To piękna książka obyczajowa z historycznym tłem. Oto mamy postać bezradnej choć zdeterminowanej Bess z jednej strony. A z drugiej zblazowaną, zamkniętą w czterech ścianach Aleksandrę, która samotnie wychowuje sześcioletnią córkę. Bess jest biedna i pochodzi z nizin społecznych. Aleksandrze niczego nie brakuje, a jednak odmawia wychodzenia z domu. Przeświadczona jest o tym, że na zewnątrz czają się niebezpieczeństwa. Jest to poniekąd spowodowane traumą z dzieciństwa. Serce jednak się kroi na myśl, że odmawia tego samego małej Charlotte, która jest ciekawa świata. Dziecko zaczyna się trochę buntować, kiedy w ich domu pojawia się opiekunka. (SPOILER jak nie trudno się domyślić jest to Bess, która za pomocą intrygi  oraz zrządzenia losu trafia wreszcie na ślad swojej córeczki. I choć opis na odwrocie książki na to nie wskazuje, można to odgadnąć bez pudła. Zresztą uważam, że autorce nie zależało na tym, aby robić z tego tajemnicę czy plot twist).

Styl autorki jest przyjemny, barwny. Wprowadza nas w świat dwóch Londynów. Z jednej strony mamy targ śmierdzący rybami, z drugiej świat londyńskiej socjety, a raczej jej znikomej części. Bo mimo niewychodzenia Aleksandry z domu, usiłuje ona żyć tak jak jej sfery do tego przywykły. Posiada służące, układa jadłospis, spędza czas na czytaniu gazet, zatrważają ją maniery gorzej urodzonych i nie martwi się o pieniądze. Bess natomiast te ciężko zarobione odkłada, aby móc wychować córkę. Dzieli skromne mieszkanie ze starym ojcem, a jej starszy brat to pijak i awanturnik, którego należy się wystrzegać.

Historia obu kobiet łączy się w sposób bardzo dobitny i jest dla każdej z nich jak zderzenie ze ścianą. Wesoła, pełna życia Bess kontra mimozowata a i jędzowata Aleksandra, u której próżno szukać cieplejszych uczuć dla sześcioletniego dziecka. Mimo wszystko Aleksandra nie miała być czarnym charakterem tej historii. Była raczej postacią najbardziej nieszczęśliwą. Symbolem tego, że mając wszystko, można nie mieć nic. To bohaterka również najbardziej irytująca. Nawet mimo poznania powodów, dla których nie opuszcza domu, trudno ją zrozumieć i trudno kibicować jej sposobom wychowania córki. Wielokrotnie miałam ochotę nią potrząsnąć lub wziąć pod ramię i wyprowadzić za próg domu. Pokazać uroki spacerów. Przekonać, że dziecko potrzebuje powietrza i towarzystwa.

W książce roi się od postaci kobiecych, to one są wysunięte na pierwszy plan. Ale są też i mężczyźni. Jest doktor Mead, który lituje się nad chorymi i jest najbliższym przyjacielem Aleksandry. Znoszący jej dziwactwa z cierpliwością, wrażliwy na ludzką krzywdę i nigdy nieodmawiający pomocy. I jest Lyle, serbski imigrant, pracujący jako noszący pochodnię po ciemnych londyńskich ulicach. On z kolei staje się najlepszym przyjacielem Bess, a jego cięty język i charakter najbardziej przypadły mi do gustu.

Cała historia jest po prostu piękna, emocjonalna. Ciężko w nią nie wsiąknąć i nie kibicować Bess w próbach odnalezienia zaginionej córeczki. Trudno też nie czuć zapachu ryb, Tamizy, błota. Nie błąkać się po zaułkach. Wszystko jest napisane tak, abyśmy mogli w jak najłatwiejszy sposób wniknąć w klimat i opowieść. Nie znajduje wśród kart tej książki żadnych minusów, może poza faktem, że nie dowiedzieliśmy się w jaki sposób (SPOILER) udało się Bess namówić doktora Meada, żeby polecił ją jako opiekunkę do dziecka pani Callard. Jesteśmy postawieni przed faktem dokonanym. (KONIEC SPOILERA). Względem całości jest to jednak zarzut niemal niewinny, gdyż wszystko od samego początku do burzliwego finału jest przemyślane i wciągające.

Cieszę się, że mogłam przeczytać tę książkę. Przenoszenie się do miejsc odległych w czasie i przestrzeni to jednej z niezaprzeczalnie największych uroków czytania.

Przeczytana: 15.10.2021

Ocena: 8/10

czwartek, 7 października 2021

Gdy wszystko idzie nie tak... "Mrok" E. Haughton

 


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Słowne.

 

Przyznam, że opis „Mroku” Emmy Haughton niezwykle mnie zainteresował. Oto mamy przed sobą współczesną wersję „I nie było już nikogo”, gdzie wyspę zastępuje Antarktyda, z której zimą i w półrocznych ciemnościach nie da się wydostać. To mój ulubiony rodzaj kryminału. Zamknięta przestrzeń, grupa ludzi i morderca, który na pewno jest jednym z nich. Tylko który?

Główną bohaterką „Mroku” jest Kate. Oszpecona po wypadku lekarka, która zgłasza się na roczną misję do stacji badawczej na Antarktydzie, aby zapomnieć o przeszłości. Wypadek pozostawił nie tylko bliznę na jej twarzy, ale także uzależnił ją od leków przeciwbólowych, co potężnie daje jej się we znaki na tym mroźnym pustkowiu.

Oprócz niej stację zamieszkuje dwanaścioro osób z różnych części świata, z którymi Kate mniej lub bardziej (raczej mniej) łapie kontakt i nic porozumienia. Oczywiście życie na ograniczonym obszarze wśród kompletnie nieznanych, różnych ludzi, z dala od wszystkiego co zna, z ograniczonym zapasem zdobyczy cywilizacji oraz zupełny brak słońca przez sześć miesięcy to nie jedyny koszmar z jakim bohaterka musi zmierzyć się na miejscu. Zastępuje bowiem lekarza, który zginął podczas wyprawy na lodowiec. Część z zimujących na stacji wierzy, że był to wypadek, część chce udowodnić, że wcale nie. Kate daje się wciągnąć w szukanie zabójcy, co oczywiście skutkuje kolejnymi zgonami.

Opis może nie brzmi oryginalnie, za to miejsce akcji już tak. Mrocznie, zimno, przerażająco. Któż z nas nie zadrży na myśl, że moglibyśmy utknąć w tak potwornie lodowatym miejscu bez możliwości ucieczki i ujrzenia światła słonecznego? W takiej scenerii nomen omen mrożący krew w żyłach thriller musi się udać.

Czy się udał?

No właśnie…

Nie do końca. W zasadzie to nie.

Główna bohaterka została wykreowana na irytującą i nielogiczną, której ulubionymi zdaniami było powtarzanie, że nawaliła i niepotrzebnie się wtrącała. W zasadzie chcąc pomóc doprowadzała do coraz większego chaosu, a jej wtykanie nosa w nieswoje sprawy nikomu się nie przysłużyło. Każda jej próba rozmowy czy działania kończyła się katastrofą, przez co mogłam nabawić się kontuzji gałek ocznych od ich przewracania. Nie polubiłam jej ani trochę. Usiłowano mi wmówić, że jest bohaterką, mnie natomiast jawiła się jako słaba i bez charakteru. Zupełnie niecharyzmatyczna postać.

Nie czułam też napięcia ani lęku przed tytułowym mrokiem. W dodatku, co mnie boli najbardziej, nie poczułam klimatu przerażającej, mroźnej Antarktydy. A przecież to naprawdę wymarzone miejsce do stworzenia lektury, podczas której włosy będą stawały dęba. I to nie tylko z zimna.

Reszta bohaterów była nijaka, dość szablonowa, autorka nie przedstawiła nam ich za bardzo. A fakt, że Kate non stop wmawiała sobie, że jej nie lubią, (trudno się dziwić) był co najmniej irytujący. Bohaterka nawiązała trzy głębsze relacje. Zaprzyjaźniła się z Caro, a także poczuła coś na kształt pociągu do Drew i Arnego. No dobra, tylko… nie zauważyłam, kiedy przeskoczyła od jednego o drugiego. Wciąż powtarzała jaki ten pierwszy jest przystojny, (a ja chciałam walnąć ją w łeb i powiedzieć, że to nie jest w życiu najważniejsze) a później nagle „zakochała się” w Arne. Kiedy?! Czy ja przysnęłam podczas czytania? Wydawało mi się, że nie. Że przebrnęłam przez całość z przytomnym umysłem.

Zakończenie też mi pantofli z nóg nie zerwało. Nie czułam napięcia ostatecznej konfrontacji, sprawcę wytypowałam dość wcześnie, (UWAGA SPOILER autorka zapomniała o pewnej istotnej rzeczy… o motywie zabójcy. Tak, zgadza się, w sumie to go nie znamy) i tak naprawdę czytając końcówkę chciałam już tylko skończyć.

A mimo tego czuję wyrzuty sumienia, że tak narzekam na tę książkę. Bardzo chciałam, żeby się udała. Chciałam zanurzyć się w puszystym śniegu i brodzić z bohaterami po lodzie. Odczuwać niepokój, napięcie, lęk, przewracać strony z bijącym sercem. Nabawić się odmrożeń i wypieków ekscytacji zarazem. Chciałam niecierpliwie wyczekiwać rozwiązania, odkryć sprawcę w głośnym „WOW”. Nie było żadnego „wow”, niemniej olbrzymi plus za osadzenie akcji w tak niedostępnym miejscu.

A książkę odkładam na półkę. Gdyby ktoś chciał ją przeczytać, nie będę ani namawiać ani odradzać.

Przeczytana: 07.10.2021

Ocena: 4/10