niedziela, 18 grudnia 2022

I żyli długo i szczęśliwie: "Ślubny skandal" J. Quinn

 


Dziękuję Wydawnictwu Zysk i s-ka za egzemplarz do recenzji. Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu Nakanapie.pl

 

„Ślubny skandal” Julii Quinn to już ostatnie spotkanie z rodzeństwem Bridgertonów i jak nietrudno się domyślić tym razem głównym bohaterem jest ostatni z synów Violet.

Żyjący do tej pory beztrosko, Gregory nie musi spieszyć się do ołtarza. Ma 26 lat, jest najmłodszym mężczyzną w rodzinie, nie grozi mu odziedziczenie tytułu, gdyż przed nim jest jeszcze czterech innych Bridgertonów płci męskiej, a jego najstarszy brat sprawdza się w roli wicehrabiego. Gregory więc bywa na balach i innych spotkaniach, spokojnie egzystuje, odwiedzając co jakiś czas matkę czy rodzeństwo.

Jednak i na niego przychodzi kryska. Zakochuje się bez pamięci w pięknej Hermionie Watson, która końców oddaje swoją rękę innemu, a sam Gregory zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę interesuje go nie Hermiona a jej najlepsza przyjaciółka Lucy.

Lucinda, która nie zadebiutowała jeszcze w towarzystwie od dawna jest zaręczona z hrabim, co dodatkowo komplikuje jej relacje z najmłodszym Bridgertonem. Nie będzie jednak zaskoczeniem ani spoilerem fakt, że prawdziwa miłość musi w końcu tak czy siak zatriumfować. Mimo wszelkich przeciwności, skandali i zwrotów akcji, Gregory dopina swego, a Violet Bridgerton może odetchnąć z ulgą, wiedząc, że i ostatnie z jej dzieci jest szczęśliwe.

Książkę oczywiście czytało się dobrze. Styl Julii Quinn, a także fabuły jej powieści, jak już wielokrotnie wspominałam, działają a mnie kojąco i relaksująco. Jeśli ktoś poszukuje lektury po ciężkim dniu lub po prostu chce się odciąć od codzienności to perypetie rodzeństwa Bridgertonów są do tego celu idealne.

Gregory i Lucy to urocze osoby. On przepełniony jej niewymuszoną nonszalancją, ona jest sympatyczna, choć miewa pedantyczne zapędy i dziwne zwyczaje, (np. rachowanie w pamięci, które niejednokrotnie ją ratowało od niewygodnych pytań 😉).

Książka nie ustrzegła się jednak wad, a największą z nich, jak mi się wydaje, jest fakt, że Julia Quinn nie zachowała kolejności. Gregory jest przedostatnim dzieckiem Bridgertonów i gdyby książka była również przedostatnia może i moja jej ocena byłaby wyższa, (co prawda seria zaczyna się od Daphne, która jest czwarta w kolejności, (aczkolwiek jednocześnie pierwsza do zamążpójścia, żeby uniknąć staropanieństwa), ale później Autorka zachowywała kolejność urodzenia). Dlaczego? Ano dlatego, że sięgając po nią wciąż pozostawałam pod urokiem ostatniej z rodzeństwa, Hiacynty, która muszę przyznać jest niezwykle charyzmatyczna i charakterystyczna. Gregory na jej tle wypada dość blado i choć nie da się go nie lubić to jednak czytanie o nim tuż po tak świetnej części jak „Magia pocałunku” zwyczajnie pozostawia niedosyt.

Sama Julia Quinn też jakby spuściła z tonu. Scen erotycznych, które rozsławiły tę serię jest tu jak na lekarstwo, gwoli ścisłości jedna. Jasne, że nie o to mi w literaturze chodzi, ale zdaje sobie sprawę, że istnieją ludzie, którzy tylko po to sięgną po tę serię. I w tym przypadku mogą się rozczarować.

Cieszy jednak, że Quinn nie zrobiła z Lucy typowej bohaterki romansów. Że wybór Gregory’ego koniec końców padł na nią a nie na eteryczną, niezrównaną piękność, jaką była Hermiona. To przyjemny zabieg. Nie wiem czy niecodzienny, ale na pewno w jakiś sposób umyka stereotypom.

Mimo wszelkich wad, jakie dostrzegłam w tej części, przyznaję, że bawiłam się dobrze i cieszę się, że pozbyłam się poczucia, że to „siara” sięgnąć po książki Julii Quinn, (no bo przecież „Ślubny skandal” to kolejny tytuł, który sprawia, że wywracam oczami). Nie wahajcie się, to świetna rozrywka. Przede mną jeszcze cztery środkowe części i szczerze mówiąc, nie mogę się ich doczekać. Cała skompletowana seria natomiast świetnie i kolorowo wygląda na półce.

Przeczytane: 15.12.2022

Ocena: 6/10

wtorek, 6 grudnia 2022

"Wielka sława to żart"*: "Daisy Jones And The Six" T. Jenkins Reid

 


Wreszcie przyszła i moja kolej, żeby sięgnąć po osławioną Taylor Jenkins Reid. Wyrób padł na „Daisy Jones & The Six”, bo umówmy się, w moim przypadku nie mógł być inny. Muzyka jest moją absolutnie największą miłością i choć sama na niczym nie gram, nie wyobrażam sobie bez niej życia. Nie boję się też stwierdzenia, że jest ważniejsza niż książki.

Powieść, udająca biografię fikcyjnego zespołu, święcącego triumfy w latach 70. była więc naturalnym wyborem lektury dla kogoś takiego jak ja. Choć znacznie bliżej mi do muzyki lat 80. i 60., (psychodeliczny rock lat 70. jakoś zwykle schodził u mnie na dalszy plan) nie mogłam się wręcz doczekać aż sięgnę po tę książkę.

Na kartach powieści poznajemy początki, a także cały przebieg kariery grupy The Six. Członkowie zespołu opisują swoje przeżycia, wspomnienia, procesy twórcze, nagrywanie krążków, sesje zdjęciowe i w końcu wielkie koncerty. Ważnym momentem w historii zespołu jest dołączenie do niego ikonicznej Daisy Jones.

Książka napisana jest w formie wywiadu-rzeki, w którym bohaterowie co po chwilę przerywają sobie, dorzucają własnej wspomnienia i przemyślenia, przywołują wydarzenia dla siebie ważne. Podobało mi się, że każdy z członków zespołu pamiętał dane wydarzenie inaczej, że poprawiali się nawzajem. To było fajne, przypominało, że ludzka pamięć jest zawodna, że prawda jest subiektywna.

Ale czy forma wywiadu naprawdę sprawdziła się w takiej książce?

I tak i nie. Grupa The Six według autorki książki a także autorki wywiadu była fenomenem. W momencie rozpadu zespołu w 1979 roku znajdowali się w ścisłej światowej czołówce, mieli na koncie trzy świetnie przyjęte płyty z czego ostatnia była okrzyknięta genialną. Mieli na wokalu charyzmatycznego Billy’ego i przepiękną, eteryczną, wyjątkową Daisy Jones. Dostaliśmy jednak tylko wspomnienia zespołu, zabrakło mi czegoś co byłoby potwierdzeniem ich fenomenu. Wypowiedzi fanów, jakieś emocje, opisy oczekiwania na płytę, koncert. Brakuje też wypowiedzi innych muzyków, może z innych znanych zespołów z tamtych lat, tych jak najbardziej rzeczywistych. Na pewno bym się uśmiechnęła, gdybym zobaczyła, że o zespole wypowiada się Paul McCartney, Ozzy Osbourne, Ray Manzarek komentuje klawisze Karen itd. itp.

Główny wątek, chemia między Billym a Daisy nie był pozytywnie angażujący. Billy jako żonaty mężczyzna, (który całą swoją karierę oparł na miłości do żony), zafascynowany w pewnym momencie koleżanką z zespołu wzbudzał wręcz negatywne uczucia, Daisy zresztą też, (nie neguję jednak ich nagłego zauroczenia, ponieważ muzyka potrafi zdziałać cuda, tak samo jak jej wspólne wykonywanie). Żadnego z nich nie potrafiłam polubić, choć doskonale wpasowywali się w legendy o rozbuchanym ego wokalistów.

Daisy nie polubiłam szczególnie. Wszystko co miała jakoś spadło jej z nieba i wszystko to topiła w morzu prochów i alkoholu. To też wpisywało się w kolorowe lata 70, a jednak nie było w niej żadnej refleksji, (obyło się też bez opisów negatywnych skutków długotrwałego ćpania i picia). Informację o jej świetnym głosie i cudownym wyglądzie musiałam przyjąć za pewnik. Znacznie bardziej zaangażował mnie wątek keyboardzistki Karen i gitarzysty Grahama. Tragiczny i smutny miał jednak w sobie jakąś autentyczność. Nie do końca też złapałam moment, w którym pojawił się konflikt między Eddiem (gitarzystą rytmicznym) a Billym, tak jakby został wpisany w fabułę na siłę, żeby między członkami zespołu coś się działo. Choć rozumiem, że w pewnym momencie cały zespół mógł mieć już siebie dość, co nieuchronnie przyczyniło się do zakończenia jego kariery.

The Six zbudowało swoją popularność na byciu w odpowiednim momencie w odpowiednim czasie. Spotkali na swojej drodze właściwych ludzi, którzy nimi pokierowali. I nie jest to nic nadzwyczajnego, bo muzyczna historia zna takie przypadki, (w zasadzie pewnie każda biografia muzyka zaczyna się w ten sposób: po prostu zadziałało tyle czynników, że nie miał wyjścia i musiał zrobić karierę). Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czy gdyby była to autentyczna grupa to czy bym ich słuchała (i to tak żarliwie, jak chce mnie o tym przekonać książka) i ciężko mi jednoznacznie tę powieść ocenić. Bawiłam się dobrze, ale nie czułam związku z żadnym członkiem grupy, a forma wywiadu trochę odbierała płynności opowiadanej historii, przez co nie czułam, żebym chłonęła tę książkę. Szkoda, że nie została ona okraszona jakimiś zdjęciami, bo przecież w dzisiejszych czasach nietrudno to zrobić jakiś fotomontaż lub zaangażować aktorów do odegrania danej scenki lub opracować graficznie jakieś zbiory fanów. To tylko uwiarygodniłoby całą historię i na pewno zadziałało na plus.

Przeczytane: 05.12.2022

Ocena: 6/10


*tytuł recenzji jest jednocześnie tytułem arii z operetki "Baron cygański"