Wreszcie przyszła i moja
kolej, żeby sięgnąć po osławioną Taylor Jenkins Reid. Wyrób padł na „Daisy
Jones & The Six”, bo umówmy się, w moim przypadku nie mógł być inny. Muzyka
jest moją absolutnie największą miłością i choć sama na niczym nie gram, nie
wyobrażam sobie bez niej życia. Nie boję się też stwierdzenia, że jest
ważniejsza niż książki.
Powieść, udająca
biografię fikcyjnego zespołu, święcącego triumfy w latach 70. była więc
naturalnym wyborem lektury dla kogoś takiego jak ja. Choć znacznie bliżej mi do
muzyki lat 80. i 60., (psychodeliczny rock lat 70. jakoś zwykle schodził u mnie
na dalszy plan) nie mogłam się wręcz doczekać aż sięgnę po tę książkę.
Na kartach powieści
poznajemy początki, a także cały przebieg kariery grupy The Six. Członkowie
zespołu opisują swoje przeżycia, wspomnienia, procesy twórcze, nagrywanie
krążków, sesje zdjęciowe i w końcu wielkie koncerty. Ważnym momentem w historii
zespołu jest dołączenie do niego ikonicznej Daisy Jones.
Książka napisana jest w
formie wywiadu-rzeki, w którym bohaterowie co po chwilę przerywają sobie,
dorzucają własnej wspomnienia i przemyślenia, przywołują wydarzenia dla siebie
ważne. Podobało mi się, że każdy z członków zespołu pamiętał dane wydarzenie
inaczej, że poprawiali się nawzajem. To było fajne, przypominało, że ludzka
pamięć jest zawodna, że prawda jest subiektywna.
Ale czy forma wywiadu
naprawdę sprawdziła się w takiej książce?
I tak i nie. Grupa The
Six według autorki książki a także autorki wywiadu była fenomenem. W momencie
rozpadu zespołu w 1979 roku znajdowali się w ścisłej światowej czołówce, mieli
na koncie trzy świetnie przyjęte płyty z czego ostatnia była okrzyknięta
genialną. Mieli na wokalu charyzmatycznego Billy’ego i przepiękną, eteryczną, wyjątkową
Daisy Jones. Dostaliśmy jednak tylko wspomnienia zespołu, zabrakło mi czegoś co
byłoby potwierdzeniem ich fenomenu. Wypowiedzi fanów, jakieś emocje, opisy
oczekiwania na płytę, koncert. Brakuje też wypowiedzi innych muzyków, może z
innych znanych zespołów z tamtych lat, tych jak najbardziej rzeczywistych. Na
pewno bym się uśmiechnęła, gdybym zobaczyła, że o zespole wypowiada się Paul
McCartney, Ozzy Osbourne, Ray Manzarek komentuje klawisze Karen itd. itp.
Główny wątek, chemia
między Billym a Daisy nie był pozytywnie angażujący. Billy jako żonaty mężczyzna,
(który całą swoją karierę oparł na miłości do żony), zafascynowany w pewnym
momencie koleżanką z zespołu wzbudzał wręcz negatywne uczucia, Daisy zresztą
też, (nie neguję jednak ich nagłego zauroczenia, ponieważ muzyka potrafi
zdziałać cuda, tak samo jak jej wspólne wykonywanie). Żadnego z nich nie
potrafiłam polubić, choć doskonale wpasowywali się w legendy o rozbuchanym ego
wokalistów.
Daisy nie polubiłam
szczególnie. Wszystko co miała jakoś spadło jej z nieba i wszystko to topiła w
morzu prochów i alkoholu. To też wpisywało się w kolorowe lata 70, a jednak nie
było w niej żadnej refleksji, (obyło się też bez opisów negatywnych skutków
długotrwałego ćpania i picia). Informację o jej świetnym głosie i cudownym
wyglądzie musiałam przyjąć za pewnik. Znacznie bardziej zaangażował mnie wątek
keyboardzistki Karen i gitarzysty Grahama. Tragiczny i smutny miał jednak w
sobie jakąś autentyczność. Nie do końca też złapałam moment, w którym pojawił
się konflikt między Eddiem (gitarzystą rytmicznym) a Billym, tak jakby został
wpisany w fabułę na siłę, żeby między członkami zespołu coś się działo. Choć
rozumiem, że w pewnym momencie cały zespół mógł mieć już siebie dość, co
nieuchronnie przyczyniło się do zakończenia jego kariery.
The Six zbudowało swoją
popularność na byciu w odpowiednim momencie w odpowiednim czasie. Spotkali na
swojej drodze właściwych ludzi, którzy nimi pokierowali. I nie jest to nic
nadzwyczajnego, bo muzyczna historia zna takie przypadki, (w zasadzie pewnie
każda biografia muzyka zaczyna się w ten sposób: po prostu zadziałało tyle
czynników, że nie miał wyjścia i musiał zrobić karierę). Ciężko mi
jednoznacznie stwierdzić, czy gdyby była to autentyczna grupa to czy bym ich
słuchała (i to tak żarliwie, jak chce mnie o tym przekonać książka) i ciężko mi
jednoznacznie tę powieść ocenić. Bawiłam się dobrze, ale nie czułam związku z
żadnym członkiem grupy, a forma wywiadu trochę odbierała płynności opowiadanej
historii, przez co nie czułam, żebym chłonęła tę książkę. Szkoda, że nie
została ona okraszona jakimiś zdjęciami, bo przecież w dzisiejszych czasach
nietrudno to zrobić jakiś fotomontaż lub zaangażować aktorów do odegrania danej
scenki lub opracować graficznie jakieś zbiory fanów. To tylko uwiarygodniłoby
całą historię i na pewno zadziałało na plus.
Ocena: 6/10
*tytuł recenzji jest jednocześnie tytułem arii z operetki "Baron cygański"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz