środa, 29 września 2021

Puszka Pandory pełna wspomnień: "Wojna Inge" S O'Donnell

 


Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakapanie.pl

 

Książki o II wojnie światowej przeżywają swoje, już dość długie, pięć minut. Wśród wszystkich tych powieści o Auschwitz oraz przeróżnych innych historii, balansujących na granicy prawdy i fikcji, „Wojna Inge” Svenji O’Donnell jest pozycją dość niezwykłą.

Dlaczego? Otóż…

Inge Wiegandt nie jest postacią fikcyjną. To babka autorki książki, która postanowiła wyruszyć śladami młodości swojej przodkini i tak trafia do Kaliningradu, niegdysiejszego Królewca w Prusach Wschodnich, (teraz oczywiście w Obwodzie Kaliningradzkim). Babcia Inge, słysząc, że wnuczka zawędrowała do jej rodzinnego miasta, chętnie podejmuje opowieść o swojej przeszłości. Do czasu. Svenja bowiem po jakimś czasie orientuje się, że wraz z nakłonieniem babci do mówienia, otwiera też puszkę Pandory pełną tych wspomnień.

Lata młodości Inge przypadły na początki nazizmu na ziemiach niemieckich. Młoda dziewczyna spogląda, jak świat, który zna powoli pogrąża się w tej nieprawdopodobnej polityce, nienawiści aż w końcu w wojnie. Nie jest to jednak obraz wojny, jaki znamy i jakiego oczekujemy. Inge jej pierwsze lata spędza na pensji w Berlinie, gdzie zachłystuje się wolnością od rodziców, których zostawiła daleko na wschodzie a także przeżywa pierwszą wielką miłość. I to właśnie to uczucie zaważy na całym jej przyszłym życiu.

Inge tak naprawdę po raz pierwszy z wojną styka się dopiero, kiedy jej ukochany Wolfgang udaje się na front wschodni, (mimo że wcześniej obracała się już w towarzystwie żołnierzy, choćby wuja, który na zamieszczonej w książce fotografii pozuje w mundurze Luftwaffe). Jest rok 1942 roku, a ona z powodu ciąży wraca do rodziców. Okrucieństwo i koszmar zbrojnego konfliktu pozna dopiero, kiedy front zbliży się do Królewca i razem z rodziną będzie musiała przeżyć piekło ucieczki. W nieznane tak naprawdę, bo ani ona ani jej rodzice nie byli pewni dokąd w ogóle mogą się udać, kiedy było już jasne, że wojna dla Hitlera jest praktycznie przegrana. Wtedy rozpoczyna się dla Inge prawdziwa walka o przeżycie. Podróż, brak dachu nad głową, brak jedzenia i innych podstawowych produktów daje się we znaki a uchodźcy wokół, dokładnie tacy sami jak ona, umierają od chorób i niedożywienia.

Opowieść Inge to nie tylko II wojna światowa. To także historia o skradzionej młodości, utraconej miłości. O rzeczywistości niemieckich wyższych sfer. Książka Svenji to natomiast nie tylko historia o Inge i jej życiu. To także opowieść o relacjach babci z wnuczką i niestrudzonym dążeniu do odkrycia prawdy, nawet tej najbardziej strasznej i niewygodnej. A także zadbanie o to, aby tak istotne elementy, jak przeżycia z II wojny światowej nie umarły wraz z osobą, która ich doznała. To ważne źródło wiedzy dla przyszłych pokoleń.

To istotne także ze względu na perspektywę, z której opowiedziana została historia Inge. Wszak to młoda niemiecka dziewczyna. Córka narodu, który rozpętał największy i najkrwawszy w dziejach świata konflikt. Większość historii z tamtego okresu to wojna oczami ofiar. Tym razem narrator uświadamia nas, że zwykła ludność niemiecka, zmuszona do ucieczki, skazana na śmierć, kiedy odmawiano jej pomocy to także ofiary. I to niemniej tragiczne niż inni, których pochłonęło straszliwe okrucieństwo nazizmu.

Mimo tego, iż uważam, że „Wojna Inge” to ważna książka, czytało mi się ją dość trudno. Niby opowieść jest zbeletryzowana, a jednak dla mnie niewystarczająco. Oszczędność w dialogach sprawiała, że akcja posuwała się do przodu równym, drobnym maczkiem. Dla mnie jest to utrudnienie w czytaniu, ale oczywiście to żaden zarzut. Jedynie wada, gdyż przez to brnęłam przez ciekawy temat jakbym czytała podręczniki ze studiów.

I choć nie lubię dzielenia książek na damskie i męskie, (nie lubię niczego dzielić w ten sposób) uważam, że mimo skupienia się historii na kobiecej postaci i bardzo wyraźnym wątku miłosnym, (który determinuje niemal całe postępowanie Inge) powieść mogę śmiało polecić każdemu, niezależnie od płci. Ja z całą pewnością spróbuję wcisnąć ją w męskie ręce.

Przeczytana: 24.09.2021

Ocena: 6/10

piątek, 17 września 2021

Najlepszy przyjaciel człowieka: "Był sobie pies 2" W. B. Cameron

 


Kocham psy.

W zasadzie to zdanie powinno wystarczyć za całą recenzję książki W. Bruce’a Camerona „Był sobie pies 2”. Pamiętam swój zachwyt i rozczulenie, czytając pierwszą część. Później trafiłam jeszcze na dwie inne książki tego autora, (oczywiście też o pieskach), aż wreszcie ruszyłam ze stosu hańby drugą część przygód psa, który kiedyś miał na imię m.in. Bailey.

Drugi tom zaczyna się na Farmie, tam gdzie się zakończył. Koleżka jest już starszym pieskiem, ale przed śmiercią udaje mu się jeszcze poznać małą Clarity, wnuczkę Ethana, jego dotychczasowego „chłopca”. Wraca na ziemię we wcieleniu Molly, która obiecuje sobie, że odnajdzie Clarity i będzie się nią opiekować. Będzie jej pieskiem – aniołem stróżem.

Książka znowu jest rozczulająca. Autor wchodzi w psią głowę, przedstawiając nam psie myśli, co prawda z ludzkiego punktu widzenia, ale zdarzało mi się stwierdzić, że „o, psy faktycznie tak robią”. Myślę, że nie ma na świecie właściciela psa, który by się kilka razy nie uśmiechnął podczas lektury. Trochę głupiutkie i dziecinne myślenie czasem może co prawda irytować, ale psom zdarza się być i poza kartami powieści niezłymi głuptaskami.

W książce poznajemy kolejne trzy wcielenia Baileya. Molly, dużego i niesamowicie oddanego Clarity psa. Małego zadziornego Maxa, skrzyżowanie yorka i chichuachuy, aż wreszcie Toby’ego, pracującego w hospicjum. Każda z tych psin jest nieco inna, stawiana w różnych sytuacjach, które musi ogarnąć swoim psim rozumkiem. Prowadzi to niejednokrotnie do komicznych sytuacji, w których czytelnik może się zaśmiać lub rozczulić. Czasem wręcz przeciwnie, pozostaje nam się tylko wzruszyć nad psią wiernością i oddaniem.

Styl autora jest przyjemny i niemęczący, a sam W. Bruce Cameron zdaje się być dobrym obserwatorem. Czyta się szybko i dobrze, a każdego z psich bohaterów podczas lektury chciałoby się po prostu długo przytulać, głaskać lub nagradzać smaczkami. I bezustannie powtarzać „dobry piesek!”. Choć szczerze mówiąc najmniej po drodze było mi z Maxem i to nie dlatego, że był zadziornym maleństwem. Czasem po prostu chciałam mu wytłumaczyć pewne rzeczy, które on rozkminiał po swojemu. Wiem, że by mnie zrozumiał. Psy zawsze rozumieją. Zresztą on na swój sposób też był dobrym pieskiem. Chodziło mu przecież tylko i wyłącznie o dobro Clarity, nawet jeśli pokazywał przy tym zęby.

Ale „Był sobie pies 2” to nie tylko psi bohaterowie. Mamy tu też do czynienia z trójką głównych ludzkich bohaterów, z których najważniejsza jest oczywiście Clarity. Wnuczka Ethana boryka się z własnymi problemami, z których największym jest nieprawdopodobnie egoistyczna matka, Gloria, (nasz drugi ludzki bohater). No i Trent. Gdybym miała jakoś opisać Trenta powiedziałabym, że jego niemal psia wierność względem Clarity była rozczulająca. Każdy zasługuje na prawdziwego ludzkiego przyjaciela, który potrafi wyciągnąć za uszy z każdych kłopotów.

Książka jest idealna na chłodne wieczory, bo zostawia ciepło w sercu nawet bardziej niż puchaty koc i gorąca herbata. Snucie opowieści z perspektywy zwierzęcia nie jest może bardzo odkrywcze, ale jestem wdzięczna W. Bruce’owi Cameronowi, że pisze takie książki. Po każdą sięgam z radością. Tym bardziej, że samej posiadając psy w przeszłości i teraz, (który także bywa psem-głuptaskiem, ale i pieskiem-aniołem) wiem, że psiaki to najwspanialsze stworzenia na świecie.

Przeczytane: 16.09.2021

Ocena: 9/10

wtorek, 14 września 2021

Szaleństwo w czterech ścianach: "Nawiedzony dom na wzgórzu" S. Jackson



Wciąż poszukuję idealnego literackiego horroru. Czegoś co sprawi, że poczuję emocje podobne do tych, które odczuwałam przy czytaniu „Cmętarza zwierząt”.

Na „Nawiedzony dom na wzgórzu” Shirley Jackson miałam już ogromną ochotę parę lat temu, kiedy to Netflix pokusił się o ekranizację i rozbił horrorowy bank. Cały czas powtarzam, że gdybym miała napisać horror to chciałabym, żeby był tak pełen duchów i emocji jak serialowa odsłona książki. Jest doskonała.

O tym, że filmowa wersja „Nawiedzonego domu” nie jest wierną ekranizacją, przekonałam się ostatnio, sięgając wreszcie po literacki pierwowzór.

W zasadzie serial i książka rozjeżdżają się całkowicie i jedyne co mają wspólne to ów tytułowy dom oraz nazwiska bohaterów. Ale zostawmy serial, skupmy się na książce.

Nawiedzony dom na wzgórzu, górujący nad miejscowością Hillsdale przyciąga do siebie grupę śmiałków, która za namową przewodzącego eskapadzie, doktora Montague’a, zamierza odkryć jego tajemnice. Mieszkańcy pobliskiego miasteczka nie zapuszczają się bowiem w okolice domostwa, a służący opiekujący się nim, opuszczają go w pośpiechu przed zmrokiem. Wszystko na skutek plotek jakoby w posępnej rezydencji straszyło. Doktor oraz jego towarzysze, spadkobierca domu, Luke oraz dwie kobiety, Eleanor i Theodora, zamieszkują w posiadłości na tydzień.

Podczas tego pobytu wszystko wskazuje na to, że plotki są prawdziwe. Bohaterowie doświadczają niewytłumaczalnych fal zimna, trzasków, walenia do drzwi, wyczuwają dziwną obecność i odkrywają tajemnicze napisy na ścianach. Wszystko jednak opisane jest tak, że w pewnym momencie nie wiemy już czy to faktyczne nawiedzenia czy nie dzieje się to przypadkiem w głowie Eleanor. Tę postać upodobali sobie zarówno nieziemscy mieszkańcy Domu na Wzgórzu jak i sama autorka. To o niej wiemy najwięcej i to jej myślom towarzyszymy.

Styl powieści może dziwić i zaskakiwać. Oto bowiem mamy nawiedzony dom, od którego wszyscy uciekają, a w którego murach dzieją się niezrozumiałe rzeczy. Bohaterowie tymczasem urządzają sobie przechadzki, planują pikniki, humory im dopisują, spędzają czas na lekturze, whisky i szachach. Wszelkie nocne wydarzenia zdają się spływać po nich jak po kaczkach. Tymczasem czytelnik pragnie mroku, duchów, strachów i upiorów. Tak naprawdę w całej książce znalazłam tylko jeden typowo horrorowy fragment, który by mnie usatysfakcjonował.

Mimo tego książkę czytało mi się dobrze i to nie tylko ze względu na dużą czcionkę. Cała sielankowa atmosfera sprawdzała się tym bardziej, że czytałam ją głównie w trakcie dnia, w przyjemnym świetle słońca. Rozumiem zamysł autorki, że to wszystko prawdopodobnie mogło rozgrywać się tylko w głowach bohaterów, niemniej jednak wiem, że może także rozczarowywać. Przewracając stronę miałam nadzieję, że spotka mnie coś przerażającego. Tymczasem ducha nie widzimy ani razu, a dialogi między bohaterami są dość osobliwe. Odniosłam wrażenie, jakby byli bandą egoistów, bo każde mówiło tylko to, co z własnych ust chciało usłyszeć. Opowiadali bajki o sobie, wiedząc, że po zamknięciu drzwi Domu na Wzgórzu już nigdy do niego nie wrócą ani się nie zobaczą. W zasadzie żadne z nich jednoznacznie nie wzbudzało u czytelnika sympatii.

Nawiedzony dom na wzgórzu” to sztandarowy przykład współczesnej powieści gotyckiej. I mimo, że czytało mi się go dobrze to dreszczu emocji nie poczułam. Przekonałam się tak, jak i za każdym poprzednim razem, że choć uwielbiam historie o nawiedzonych domach to nie po drodze mi jednak z powieściami gotyckimi.

Na specjalną uwagę zasługuje jednak wydanie książki. Jest po prostu piękne. Przyznam, że w dużej mierze to właśnie okładka przekonała mnie, żeby wreszcie kupić własny egzemplarz. Świetna robota, Repliko :)

Książkę polecam wszystkim, którzy są jej ciekawi. Wszak jest to już w jakimś stopniu klasyka literatury. Tym natomiast, którzy chcą się bać zwyczajnie odradzam. Zanurzony w promieniach słońca Dom na Wzgórzu nie zdejmuje grozą, a kilka nocnych incydentów to za mało, żeby usatysfakcjonować kogoś, kto chciałby się przestraszyć, (nawet jeśli bycie na miejscu któregokolwiek z bohaterów byłoby bardzo nieprzyjemne ;).

Przeczytane: 12.09.2021

Ocena: 5/10

poniedziałek, 6 września 2021

Echa przeszłości: "Dziewczynka z Widow Hills" M. Miranda

 


Dziękuję Chilli Books za przekazanie mi egzemplarza do recenzji.

 

Przyznam, że ani o Megan Mirandzie ani o „Dziewczynce z Widow Hills” wcześniej nie słyszałam. Opis fabuły zaintrygował mnie jednak wystarczająco.

Główna bohaterka, Arden zmienia nazwisko po tym jak ciągnie się za nią historia z dzieciństwa. Pewnej burzowej nocy lunatykowała, została porwana przez wodę i po trzech dniach odnaleziono ją w kanałach. Wydarzenie to odbijało się echem w niewielkim Widow Hilla jeszcze wiele lat. Dorosła już Olivia (kiedyś Arden) ma nadzieję, że wszystko to zostawiła za sobą. Jednak przeszłość znowu puka do jej drzwi w postaci trupa przed domem, a ona sama orientuje się, że właśnie znowu lunatykowała.

Fabuła miesza ze sobą zarówno przeszłość, (dostajemy po każdym rozdziale coś na kształt transkrypcji z poszukiwań małej Arden) jak i teraźniejszość. Autorka mocno skupia się na stanie psychicznym Olivii, która nie ma pojęcia, co jest prawdą a co kłamstwem; co zrobiła przez sen a czego nie, a w dodatku mimo upływu dwudziestu lat wciąż przeżywa wydarzenia z dzieciństwa. I choć na miejsce zdarzenia przybywa policja, bohaterka próbuje sama rozwikłać sprawę, początkowo ukrywając swoją tożsamość przed służbami a także najbliższymi.

To bardzo dobry thriller. Czyta się go szybko, mimo że angażuje czytelnika całkowicie. I choć chce się poznać rozwiązanie, z drugiej strony ma się też ochotę błądzić w labiryncie zdarzeń coraz bardziej i coraz dłużej. Najbardziej mi się podobało chyba to, że jakieś sto, osiemdziesiąt stron przed zakończeniem, wciąż nie domyślałam się kto i dlaczego. Nie chciałam się domyślić. Pozwoliłam autorce prowadzić się za rękę do samego końca. Który… mam wrażenie, że przyszedł za łatwo. Myślę, że końcowa scena mogła trwać dłużej, drażnić nasze emocje jeszcze bardziej. Ale to chyba mój jedyny „zarzut niezarzut”.

Narracja pierwszoosobowa pozwala nam lepiej zrozumieć działania Olivii, uczestniczyć w jej lękach, niepewnościach a nade wszystko nieufności do każdej napotkanej osoby. Niejednokrotnie pojawiało mi się w głowie pytanie: „Jezu, po tym wszystkim ona naprawdę nie boi się zostawać w domu sama?”

Pozostali bohaterowie są dobrze nakreśleni, stanowią wystarczające tło dla Olivii. I choć parę razy każde z nich wysuwa się na chwilę na przód, żebyśmy lepiej ich poznali, nie odrywamy swojego wzroku od głównej bohaterki. Nie rozpraszają nas. Są zawsze we właściwym miejscu i czasie, nie wciśnięci na siłę.

Doceniam też to, że całość rozgrywa się tylko w kilku miejscach. Domu Olivii, szpitalu, w którym pracuje i co jakiś czas w małym Widow Hills. Autorka nie ciągnie nas po połowie kuli ziemskiej, żeby rozwikłać zagadkę, a ja takie fabuły lubię.

Podsumowując, książkę czyta się dobrze, jest angażująca, zachęca do poznania zakończenia i fani thrillerów powinni  być zadowoleni. Autorka do samego końca nie pozwoliła nam wytchnąć i aż do kilku ostatnich stron jednoznacznie nie określiła sprawcy. Bo kiedy już myślimy, że fabuła zmierza ku końcowi, Olivia się waha, sprowadzając na nas kolejne domysły i podejrzenia. A w pewnym momencie można podejrzewać już każdego, a nade wszystko samą Olivię. Ja z przyjemnością będę dzielić się tą książką.

Przeczytane: 05.09.2021

Ocena: 7/10

piątek, 3 września 2021

Wojenna pożoga nad głowami Zabierzyńskich: "Cztery siostry" N. Majewska - Brown


Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl


Nina Majewska – Brown niedługo kazała czekać na drugą część sagi o rodzinie Zabierzyńskich. Drugi tom nosi tytuł „Cztery siostry” i trzy tygodnie temu ukazał się na rynku.

W tej części, oprócz postaci znanych nam z poprzedniej części, autorka pozwoliła nam śledzić losy czterech córek Florentyny i Konstantego. Akcja powieści rozpoczyna się tuż przed wybuchem II wojny światowej, kiedy mimo narastających niepokojów za zachodnią granicą, wszyscy wciąż łudzą się, że nie skończy się to krwawo. Że ludzkość wyciągnęła wnioski z poprzedniej wojny i nie pozwoli sobie już na coś takiego. Szybko jednak okazuje się, że wojna świata nie ominie. Tom zamyka się w roku 1943.

Narratorką powieści po raz kolejny jest Flora, choć swoje pięć minut dostały też córki (Wiktoria, Marysia, Zosia i Wanda, choć ta ostatnia akurat nie zabiera głosu w książce, a jest tylko jedną z opisywanych postaci). Zdarzył się nawet rozdział kucharki Klary.

Szczerze mówiąc rozdziały Florentyny najlepiej mi się czytało. To ona tak jak w poprzedniej części wprowadza nas w wydarzenia na arenie światowej i politycznej oraz w te we własnym domu. Punkt widzenia młodych panien Zabierzyńskich to raczej kawalerowie oraz niesnaski z nielubianą najmłodszą siostrą. I choć popychają one prywatną akcję bohaterów do przodu, nie skupiają się na pożodze, która zaczyna roztaczać się nad światem. Ani nie sprawiają, że czytelnik czuje się z młodymi bohaterkami jakoś bardziej związany. Co do Klary natomiast to mam pewien zgrzyt, ponieważ nie odczułam w pierwszej części jej niechęci do państwa. Ot, zwykła zrzędliwa kucharka jakich wiele. Brak mi głębszej motywacji całego działania.

Wśród wszystkich problemów i rozgardiaszu nie mogło oczywiście zabraknąć osoby, która chyba najbardziej zapada w pamięć. Mowa oczywiście o Sewerynie, teściowej Florentyny, która swą wszechwiedzą i za długim nosem doprowadza do szewskiej pasji wszystkich. I to nie tylko tych na kartach powieści. W drugim tomie zyskujemy jednak niejako satysfakcję, ponieważ zarówno Flora jak i mąż Seweryny parę razy stawiają się tej męczącej osobie.

Samą wojnę poznajemy z opowieści zasłyszanych przez Florentynę, która żywo dyskutuje o wszystkim co się dzieje z sąsiadami, a także z gazet, które czyta. Nie uczestniczymy w działaniach na froncie, nie widzimy egzekucji. Niemcy pojawiają się tylko w rozmowach, później w postaci pewnej rodziny. Zabierzyńscy przez jakiś czas żyją spokojnie w swoim dworku w Wielkopolsce, a i później nie wiedzie im się najgorzej, (zważając na okoliczności).

Oprócz oczywistych wydarzeń na świecie poznajemy też sposoby prowadzenia domu czy wychowania córek. Autorka po raz kolejny zadbała o materiały źródłowe, które licznie umieściła w tomie. Są to zdjęcia, wycinki z gazet czy pamiętników. Widać, że autorka poświęciła sporo czasu na research i przygotowanie się do pracy nad książką. Odnoszę też wrażenie, że w tematyce II wojny pani Majewska-Brown czuje się najlepiej, (czego zresztą dowodzą pozostałe książki w jej dorobku :).

Powieść czyta się błyskawicznie. Po raz kolejny zachwyca okładką i wizualnym wydaniem. Nie ustrzegła się ona jednak błędów. A że są to błędy niedostrzeżone przez korektę, robi się człowiekowi trochę nieswojo. Otóż z opisu dowiadujemy się, że to Wiktoria wyjeżdża z mężem do sąsiedniego folwarku. A jednak w powieści jest to Marysia. Zofia ma wyjechać z dużo starszym (!!!)  mężczyzną na Wołyń, a robi to Wiktoria. I w dodatku nie jest dużo starszym a mniej więcej jej równolatkiem. Zosia nie wyjeżdża w świat, a zakochuje się w niemieckim chłopaku. Natomiast nie ma ani słowa o Wandzie i komuniście, co musi być koncepcją na kolejną część. W drugiej połowie książki, już po zamążpójściach dziewcząt, ich imiona wielokrotnie są w tekście pomylone. Tak jakby autorka w pewnej chwili zamieniła bohaterki miejscami i nie wszędzie udało jej się poprawić imiona. Czasem w zdaniach brakuje też całych słów. Czemu w wydawnictwie nie dostrzeżono tego przed wydaniem? Nie wiem.

Mimo tego książka jest godna polecenia i nie zawodzi, a jej mocne zakończenie wręcz prosi o sięgnięcie po trzeci tom.

Przeczytane: 31.08.2021

Ocena: 7/10

Autograf autorki w moim egzemplarzu :)