piątek, 27 sierpnia 2021

Splecione nitki ludzkich losów: "Wszystko, czego o sobie nie wiemy" J. Lennox

 


Książka „Wszystko, czego o sobie nie wiemy” to moje pierwsze spotkanie z Judith Lennox. Nie miałam wobec niej żadnych oczekiwań poza zachęcającym opisem.

Akcja rozpoczyna się w 1937 roku, kiedy po śmierci Hugh Craxtona okazuje się, że miał on jednocześnie dwie żony, a żadna z rodzin nic o sobie nie wiedziała. Wraz z upływem czasu poznajemy ich coraz bardziej, a jak nietrudno się domyślić w 1939 roku obserwujemy także wybuch II wojny.

Judith Lennox napisała książkę o kobietach. Fakt, że druga żona Craxtona, Sophie miała synów znaczy więcej dla niej samej niż dla czytelnika. Poznajemy chłopców a później mężczyzn z perspektywy patrzącej na nich matki. Prowadzi ona pensjonat dla osób, które straciły dach nad głową wskutek działań wojennych, nieustannie drży o synów – żołnierzy i usilnie stara się zapomnieć o kłamstwie w jakim żyła przez prawie dwadzieścia lat.

Pierwsza rodzina Craxtona natomiast to dwie córki i tutaj już bierzemy w pełni udział w ich perypetiach. Obserwujemy zmagania Rowan z poszukiwaniem miłości, otrąceniem przez ukochanego i znajomościami z innymi mężczyznami. Uczestniczymy także w jej szpitalnej pracy, patrzymy jak na Londyn spadają bomby. Jesteśmy też obecni w życiu młodszej córki, Thei, która odnajduje siebie w pracy archeologa, a później walczy z dylematem czy spełniać marzenia.

Sama wojna jest jakby tłem. Oczywiście zdarzają się naloty, bombardowanie, zwłaszcza, że akcja w większości rozgrywa się w Londynie. Thea pokonuje morderczy marsz we Francji, aby dostać się do portu, niezauważona przez niemieckich żołnierzy, synowie Sophie walczą na froncie a Rowan opatruje ciężko rannych. Jednak autorka wykazała się tu brakiem odwagi. Dookoła giną ludzie, ale nieznaczący dla fabuły, spadają bomby, ale do pewnego czasu wszystkim udaje się ich uniknąć, (a jak już to przecież odbudujemy co trzeba). Latają samoloty, ale wtedy zaszywamy się w schronie. Jestem przyzwyczajona już niejako do gwałtownych śmierci postaci i przyznam, że fakt, że bohaterowie wychodzili obronną ręką z działań wojennych był chyba dla mnie zaskoczeniem. Brakuje trochę ukazania grozy frontu, nie dostajemy zbyt wielu informacji stamtąd poza tym, że mężczyźni dostają przepustki i z nich wracają, a kobiety tęsknią, bo nie widują ich miesiącami. Większy fragment autorka poświęciła Operacji Overlord. Ale to byłoby w zasadzie wszystko.

Z jednej strony trochę mnie to irytowało, ponieważ jakoś niewiarygodnie się czyta książkę, gdzie wojna, która zdominowała cały świat jest tylko tłem. Z drugiej strony, nieco autorkę rozumiem. Ta książka była przede wszystkim książką o ludziach, ich uczuciach, dramatach, historii. Gdzieś pośród wojennej zawieruchy, życie toczyło się dalej. Ludzie zakochiwali się, niektóre serca były łamane a niektóre znajdowały swoje szczęśliwe zakończenie.

Sam styl autorki był nieco męczący. Opisy ciągnęły się niejednokrotnie przez kilka stron, a pani Lennox przeskakiwała od postaci do postaci bez żadnego wyraźnego podziału, co było dezorientujące. Parę razy w gąszczu imion koleżanek Sophie czy przyjaciół Theo zdarzyło mi się zastanowić: „a kto to w ogóle jest?” Niemniej potrafiła zainteresować na tyle, że chciałam po prostu wiedzieć czym zakończą się losy każdej z kobiet. Jest to dobra książka obyczajowa, (choć może koniec końców niewiarygodna, bo trudno mi sobie wyobrazić utrzymywanie w tajemnicy posiadania dwóch rodzin przez dwadzieścia lat), nie jest to jednak książka o wojnie w takim stopniu w jakim oczekiwałam.

Przeczytane: 26.08.2021

Ocena: 6/10

piątek, 20 sierpnia 2021

Witaj z powrotem w firmie: "Nikt nie musi wiedzieć" K. Bonda

 



Nie będzie kłamstwem, jeśli napiszę, że Pani Kasia Bonda zjawiła się niegdyś w moim życiu w odpowiednim czasie. Był to czas zmian, (z perspektywy czasu nie takich znowu dużych i strasznych) a ja potrzebowałam zanurzyć się w lekturze i zorganizować swój czas na nowo. Musiałam przestawić się na poranne czytanie. I Pani Bonda mi w tym pomogła. „Pochłaniacza” nomen omen pochłonęłam i odkryłam, że czytanie przed południem jest równie przyjemne co wieczorem. Po „Okularniku” i kolejnych perypetiach Saszy Załuskiej, przyszła kolej na sięgnięcie po serię o Hubercie Meyerze i przyznam, że przepadłam, (zwłaszcza przy świetnej „Florystce”).

Tym bardziej przyjęłam z radością informację o tym, że po latach Pani Kasia zdecydowała się na napisanie kolejnej części serii. Była to dla mnie prawdziwa niespodzianka. Co prawda sięgnęłam po nią trzy miesiące po premierze a Katarzyna Bonda zdołała już popełnić kolejną powieść z Meyerem w roli głównej, niemniej cieszę się, że ta recenzja się tu pojawi.

W czwartej części emerytowany już Hubert zostaje wmanewrowany w pomoc przyjacielowi z policji w wyłganiu się od zarzutu zabójstwa. Szukając przykrywki dla swoich działań, trafia na morderstwo na pięknym zamku w Mosznej, w międzyczasie zmagając się ze zbrodnią natury prywatnej. Jak nietrudno się domyślić, sprawy komplikują się a nawet w pewnym momencie łączą i to nie tylko poprzez osobę sprytnego psychologa śledczego.

Początkowo miałam obawy. Przyznam, że przy „Czerwonym pająku” i „Miłość leczy rany” nieco gubiłam się w fabule, (zwłaszcza przy tej drugiej, która niestety mimo całej mojej miłości do pracy Pani Katarzyny zupełnie nie przypadła mi do gustu). I w „Nikt nie musi wiedzieć” było podobnie. Hubert i jego przyjaciele rozmawiali ze sobą policyjnym żargonem, mówili o sprawach, o których jak mi się wydawało, nie mam pojęcia. Przez pierwsze sto stron myślałam sobie: „Pani Kasiu, nie, nie znowu, tak czekałam na tę książkę i ponowne spotkanie z Hubertem”. Ale po setnej stronie coś kliknęło. Nagle zaczęłam czuć, że faktycznie czytam książkę Katarzyny Bondy i dosłownie serce mi urosło.

Hubert był taki jakim go poznałam. Nic się nie zmienił przez te lata. Lekko zblazowany, ale wciąż przystojny i zwracający na siebie uwagę kobiet. Sarkastyczny i inteligentny. Znajdujący tropy, których czytelnik nigdy by się nie domyślił. Błyskotliwy i lekko nawet bezczelny, bo jeśli chodzi o swoją pracę jest pewien siebie. Trochę też przygaszony i zrezygnowany. Zmagający się z odejściem z pracy, (choć utrzymujący, że jedyne czego chce to urlop przy butelce whisky) oraz życiem, które się rozpadło, (choćby rozwód).

Na kartach powieści, (która jak na Panią Kasię jest dość cienka, bo liczy niecałe 400 stron) pojawia się całe grono pobocznych postaci. Mniej uważny czytelnik może pogubić się w stosie imion. Niemniej każda z nich jest dobrze przedstawiona i co więcej ważna dla fabuły. Umiejętnie podrzucają nam oni fałszywe tropy, mataczą i utrudniają śledztwo, zwłaszcza kiedy dowody wskazują na kogoś jednoznacznie a później następuje BUM i okazuje się, że to ktoś inny. A później znowu BUM i Pani Kasia mówi czytelnikowi: „Ha! Mam cię! Hubert wiedział już wcześniej. Znowu dałaś się zaskoczyć”.

Uwielbiam kryminały, w których sprawcą okazuje się być osoba, która nie wyskakuje nagle i nie jest postacią, o której niczego wcześniej nie wiedzieliśmy. Lubię być zaskakiwana, ale przez postać, która na kartach książki mi się przewinęła a ja jej nie podejrzewałam. Zwykle przecież bywa tak, że osoba, na którą wskazują dowody nie jest winna. I mimo faktu, że przeczytałam już naprawdę mrowię kryminałów wciąż zdarza mi się zostać zaskoczoną, (a może podświadomie robię to specjalnie, żeby się zdziwić i krzyknąć do książki zdumiona „CO?!”).

Poza początkowym zagubieniem nie mam uwag. Podoba mi się też, że Katarzyna Bonda mimo że pochodzi z Hajnówki tak dobrze w tej serii porusza się po Katowicach. Bywam tam dość często i mogłabym nawet z zamkniętymi oczami wskazać miejsce, w którym znajduje się mieszkanie Huberta. Bawiłam się dobrze i bardzo dziękuję Pani Kasi za ten powrót. Po piątą część sięgnę z prawdziwą przyjemnością.

Gdzieś mignęła mi informacja, że prawa do serii o Meyerze zostały sprzedane i szykuje się ekranizacja. Pamiętam też jak w jednej z facebookowych rozmów Pani Kasia przyznała, że Meyer ma dla niej twarz Marcina Dorocińskiego. I choć ponoć na tę twarz w filmowej wersji nie ma szans, uważam, że to strzał w dziesiątkę. Też zawsze tak wyobrażałam sobie Huberta.

Przeczytane: 19.08.2021

Ocena: 7/10

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Ta wyprawa to dopiero początek: "Droga do Wyraju" K. Szubełek

 



Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

Trwające już parę lat wzmożone zainteresowanie mitologią słowiańską, zaowocowało w końcu książką Kamili Szubełek pt. „Droga do Wyraju”. Książka miała całkiem wyraźną promocję na Instagramie, więc sięgnęłam po nią z ciekawością.

Głównym bohaterem powieści jest (a jakże!) wąpierz, (przecież zawsze, kiedy najważniejszą postacią ma być potwór czy demon to jest to wampir), Elgan, który choć na co dzień dobrze żyje z ludźmi, na skutek splotu przeróżnych okoliczności, ląduje w drodze do tajemniczego Czarnoboga ze śmierdzącym, nieszczęśliwym demonem u boku. Kultowe zdanie z gry głosi, że „przed przystąpieniem w drogę należy zebrać drużynę” i każde szanujące się fantasy topos wędrówki wdraża w stopniu mniejszym lub większym. Autorka nie zapomniała więc o wyposażeniu ekipy w innych bohaterów. Do wąpierza dołącza więc szamanka, Dorada oraz znachor, Mirosław. I razem wędrują do miejsca, którego nigdy nie widzieli na oczy. Po co? Ano, żeby nasz nieszczęśliwy, śmierdzący demon odnalazł swoje miejsce na ziemi. Po drodze Elgan usilnie próbuje sobie przypomnieć, kim był przed przemianą w demona, tym bardziej, że wszystko co zaczyna się dziać ma z tym jakiś tajemniczy związek.

Początkowe zwroty akcji zapowiadały raczej książkę o charakterze komediowym i przyznam, że zdarzyło mi się parę razy zachichotać. Jednak im dalej w las tym chyba trochę poważniej. Sprawa, dla której Elgan w ogóle wyrusza z wioski zaczyna tracić na znaczeniu wraz z pojawianiem się innych, poważniejszych problemów. Czy mi to przeszkadzało? Z jednej strony nie, wiadomo bowiem, że jak się wystawi stopę za próg domu to nigdy nie wiadomo co nas czeka. Z drugiej strony tak, ponieważ odniosłam wrażenie, że autorka chce wcisnąć w tę małą książkę (310 stron) jak najwięcej akcji. To nie jest zły zabieg, a jednak fakt, że gdziekolwiek bohaterowie nie trafiali tam czekał ich kolejny kryzys i to na dodatek do rozwiązania w dalszej drodze a nie na miejscu, lekko irytowało. Łatwo można było stracić z oczu główny wątek, którym był… no właśnie, co? Bo o ile na początku można było pomyśleć, że chodzi po prostu o misję Elgana i małego demona, Smęta, tak na końcu byłam raczej skłonna przypuszczać, że cała fabuła opierała się jednak na tajemnicy tożsamości wąpierza.

Elgan jako główny bohater w uzasadniony sposób wysuwa się na pierwszy plan powieści i jest postacią najbardziej rozbudowaną. I udaną. Kuleją jednak trochę jego relacje z pozostałymi członkami grupy. Przekomarzanie się i wieczne kłótnie z Doradą, podkreślanie to jak się nie znoszą i celebrowanie „cichych dni” między nimi po entej z kolei takiej scenie, powodowały już tylko przewracanie oczami i zupełnie nie kupiłam stwierdzenia, że Dorada była dla Elgana „najważniejszą osobą”. Kiedy się nią stała? I dlaczego? Rozumiem, że spędzili ze sobą sporo czasu, ale turniej w złośliwościach nie powinien kończyć się wybuchami cieplejszych uczuć a raczej niechęcią. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie wyczuwałam między nimi chemii, o której pisali inni recenzenci. No i niech mi ktoś wytłumaczy, czemu Mirosław tak entuzjastycznie i irytująco pragnął zostać jego przyjacielem? Bo co? Rozumiem, że ”Droga do Wyraju” to debiut pani Szubełek, ale przydałoby się jednak więcej motywacji bohaterów. Bo ja akurat jestem z tych czytelników, którzy nie przyjmą niczego za pewnik. Jeśli ktoś jakoś się zachowuje to chcę wiedzieć „dlaczego?”.

Kolejnym minusem jest oszczędność w opisach miejsc i krajobrazów. Mamy do dyspozycji mapkę, wiemy, że bohaterowie przemieszczają się po krainie a jednak jakoś zabrakło mi większej ilości opisów, (i to mówię ja, osoba, dla której najważniejsze w książce są emocje bohaterów ;). Odniosłam wrażenie, że jeśli dane miejsce nie miało znaczenia dla akcji, która zaraz miała się wydarzyć, nie było opatrzone opisem. Bohaterowie po prostu jechali do przodu i omijali je. A szkoda. Autorka mogła wykreować piękny i bogaty świat, skupiła się jednak bardziej na akcji i dialogach. Cóż, to też nie jest minus sam w sobie, ale jednak rzuca się w oczy. Zabrakło mi też większej ilości bogów, stworów i demonów, (bogata mitologia słowiańska pozwala w nich przebierać i wybierać), ale „Droga do Wyraju” to dopiero pierwszy tom. Można mieć nadzieję, że jeszcze uda się poznać więcej słowiańskiego świata.

Minusy minusami, ale książkę naprawdę dobrze i szybko się czyta, (głównie przez nagromadzenie akcji). To idealna lektura na oderwanie się od obowiązków po ciężkim dniu. Styl autorki jest przyjemny, a przy tym całość jest obiecującym i udanym debiutem. I choć od czasów doktora House’a co drugi bohater książki, serialu czy filmu jest sarkastycznym gburem, postawa Elgana nie irytuje. Zabieg z wyparciem z pamięci swojego śmiertelnego życia to dobry chwyt, by przekonać czytelnika do sięgnięcia po kolejną część. Czy to zrobię? Raczej tak. Z nadzieją, że odnajdę tam więcej mitycznej słowiańskości.

Przeczytane: 13.08.2021

Ocena: 6/10

wtorek, 10 sierpnia 2021

Martwe pole do popisu: "Dwór na martwym polu" J. Pypłacz



Do książki pani Joanny Pypłacz podchodziłam z entuzjazmem. Literacki horror jest bowiem gatunkiem, po który sięgam chętnie, wiedząc, że moja własna wyobraźnia raczej mnie nie zawiedzie, a lektura dostarczy odpowiednich emocji. A ponieważ z polskim horrorem książkowym nie miałam chyba do tej pory za wiele do czynienia (nawet „Inkub” wciąż czeka na stosie hańby), obiecywałam sobie po spotkaniu z „Dworem na martwym polu” wiele.

Za wiele.

Historia opowiada o Irenie Kownackiej, która wyrusza z Krakowa do sędziwej krewnej, mieszkającej w opuszczonej i owianej złą sławą posiadłości. Irenę spotykały już w tym miejscu w dzieciństwie nieprzyjemności, o których jednak pamięta jak przez mgłę. I choć przeczucie mówi jej, że wizyta u ciotki to zły pomysł, ona jednak wsiada do pociągu.

Książka od początku nie przypadła mi do gustu. Autorka stosuje długie zdania. Rozdziela myśli przecinkami i średnikami, wszędzie tam gdzie ja już dawno widziałabym kropkę. Powoduje to nie tylko spowolnienie akcji, ale i zwykłe zmęczenie u czytelnika. Styl autorki ratują wyszukane i ciekawe metafory, choć jednocześnie wszystko wydaje się napisane jakoś zbyt poetycko i nierealnie. Jednak zamysłem pani Joanny było prawdopodobnie stworzenie horroru opartego na klasycznych powieściach gotyckich.

I wszystko by się zgadzało. Mamy posępny, nawiedzony dwór, upiorny strych, kryjący mnóstwo tajemnic i rozmyte wspomnienia z dzieciństwa. Niemniej jednak brakowało mi tam klimatu. Dom był posępny jakby na siłę. Otaczał go las, a wokół posiadłości nic nie rosło, (oczywiście, żeby było strasznie to musi być goła gleba). Sprawiał wrażenie opuszczonego, a jednak skusił kogoś do spędzenia w nim urlopu. Strych roił się od tajemnic i pamiątek z minionego wieku, a tak naprawdę nie dostaliśmy wyjaśnienia czym były te pamiątki, ponieważ autorka skupiła się tylko na kluczowym dla fabuły portrecie. Serwowanie czytelnikowi tajemnic na siłę, tylko po to, żeby przekonać go, że „tak, ten dom jest straszny, nawiedzony, przerażający i nie chciałbyś tam za Chiny być” i nie siląc się na wyjaśnienia to nie jest dobry zabieg, (biorę pod uwagę, że to zaledwie pierwszy tom i w drugim dowiemy się więcej, niemniej jednak uważam to za marny chwyt). Co więcej, z kranu oczywiście leci rdzawa woda, przypominająca krew, a główna bohaterka wszędzie widzi kształt trumny i reaguje na to histerycznie.

Niewiele w tym z horroru. Autorka zostawia nas z kilkoma przemykającymi w tle zjawami, niepokojącym obrazem i niestabilnym stanem psychicznym pani Kownackiej, nie pozwalając nam się ani na chwilę poczuć się nieswojo czy przestraszyć. Próżno tu szukać nawet odwalających całą horrorową robotę dobrych jump-scare’ów. Jeden „antropomorficzny kształt” w korytarzu czy za drzwiami sprawy niestety nie załatwi. Zdaję sobie sprawę, że filmowi twórcy mają łatwiej, serwując nam przerażające obrazy, od których trudno się opędzić po obejrzeniu horroru. Ale przecież są już książki w tej tematyce, po których człowiek czuje się nieswojo. „Dwór…” kartuje się, czekając czy wreszcie coś nas przestraszy i niestety ja się nie doczekałam.

Ale nie to było moją największą bolączką podczas lektury, ponieważ wiem, że każdego przeraża coś innego i być może ta jedna wiktoriańska zjawa znajdzie swoich masochistycznych zwolenników.

Tym, co mnie najbardziej zniechęciło był fakt, że akcja książki rozgrywała się w 1941 roku. I nie, nie chodzi o to, że trwała wtedy wojna, a ja mam przesyt tej tematyki. Wręcz przeciwnie. Wybór takich okoliczności do umieszczenia w nich horroru mógłby naprawdę dobrze zagrać, (wszak czasy II wojny są horrorem samym w sobie bez zjaw, tajemnic i nawiedzonych domów), z zachowaniem oczywiście należnego szacunku i powagi tamtym czasom. Ale tu nie zagrało. Dlaczego? Bo moim zdaniem autorka popełniła błąd, decydując się na ten okres w historii. W „Dworze na martwym polu” mimo trwania wojennej zawieruchy na okupowanych terenach polskich, nazistów możemy policzyć na palcach jednej ręki. Dosłownie, ponieważ jest ich aż dwóch. Głowna bohaterka w Krakowie zajętym przez Niemców prowadzi klinikę dla lalek, (tak, w samym sercu wojny to naprawdę niezbędny fach i zapewne wszyscy mają głowy do tego, żeby oddawać zepsute lalki do naprawy). A że coś jest nie tak wiemy tylko dlatego, że zamiast „Wrocław” używana jest nazwa „Breslau”. I w zasadzie jedynym powiązanym z wojną zdarzeniem jest to, że mąż Ireny został schwytany w łapance i słuch po nim zaginął. Sama Irena zresztą też dość szybko o nim zapomina. Nie słyszy się o nalotach, niepokojach czy walkach. Ludzie we wsi tuż obok Martwego Pola żyją jak gdyby nigdy nic i nie opłakują poległych, bo najwyraźniej nikt od nich nie zgłosił się do obrony kraju. Umieszczenie akcji w czasie II wojny światowej tylko po to, żeby postraszyć czytelnika jednym brutalnym Niemcem w lesie to nie był najszczęśliwszy pomysł. Wszak do tego nawet nie trzeba Niemca, wszędzie znajdzie się jakiś typ spod ciemnej gwiazdy.

Czy książka poza wyszukanymi metaforami, o których już wspomniałam ma jakieś plusy? Tak. Moim zdaniem największym jej plusem jest postać Grety. Wolnego i niezłomnego ducha, którego może nawet można by było podziwiać, gdyby jej potencjał nie został zmarnowany. Na uwagę zasługuje także rozdział trzydziesty szósty, ponieważ dopiero tam poczułam klimat opowieści z dreszczykiem i mogę mu z całą stanowczością przyklasnąć. Szkoda, że to tylko kilka stron.

Podsumowując, ja po drugi tom nie sięgnę, nawet mimo tego, że zakończenie jest tak ordynarnie otwarte i pozostawia tyle niedomówień, że ciężko je w ogóle nazwać zakończeniem książki. Zamykając ostatnią stronę, zostałam po prostu z poczuciem, jakby ktoś wyrwał resztę. Książka zapewne znajdzie jednak swoich zadowolonych czytelników. Ja ze swej strony mogę tylko wyrazić nadzieję, że pani Joanna odważy się wreszcie nas kiedyś porządnie przestraszyć.

 Przeczytane: 10.08.2021

Ocena: 3/10