poniedziałek, 31 stycznia 2022

Najgorsze koszmary spotykają nas na jawie: "Siedem minut po północy" P. Ness/S. Dowd

 


Wiedziałam, że lektura „Siedmiu minut po północy” to nie będzie bułka z masłem, mimo że minęło sporo czasu, od kiedy zainteresowałam się ekranizacją i obiecałam sobie „najpierw książka, potem film”. Książki jednak nigdzie nie mogłam dostać, (a były to moje bardziej intensywne biblioteczne czasy sprzed covida, kiedy jeszcze nic nie ograniczało mi dostępu do półek). I zapomniałam o tym. Przestałam szukać książki. Przestałam myśleć o obejrzeniu filmu.

Na książkę trafiłam przypadkiem, zaniosłam ją do kasy, a później do domu. Przeleżała na półce jakiś miesiąc, aż wreszcie przyszedł na nią czas.

I wiecie co?

„Siedem minut po północy” Patricka Nessa (czy też w pierwszej kolejności Siobhan Dowd) chwyta za serce prawdą, którą w sobie zawiera. Chwyta mocno i nie puszcza aż do finałowych scen, które wręcz gniotą klatkę piersiową.

Bohaterem powieści jest trzynastoletni Conor. Mierzy się on z prześladowaniami w szkole ze strony trójki innych chłopaków. W dodatku jest wściekły na swoją najlepszą przyjaciółkę i nie chce mieć z nią nic wspólnego. Nauczyciele mu pobłażają i to również doprowadza go do szewskiej pasji. Ojciec założył nową rodzinę i wyjechał z Brytanii do USA. Z wizytą zapowiada się babcia, z którą nie potrafi za nic w świecie odnaleźć nawet nici porozumienia. A nocą śnią mu się koszmary z potwornym drzewem w roli głównej, które na dodatek potrafi mówić.

Ale nie to jest najgorsze.

Najgorsze bowiem jest to, że jego mama… osoba, która jest dla Conora całym światem… bardzo poważnie choruje. I wszystko co go spotyka (no może poza prześladowaniami w szkole i odejściem ojca) ma związek z jej chorobą.

Potwór-drzewo, o którym Conorowi się wydaje, że śni to cis, rosnący na cmentarzu, który widać z okna pokoju chłopca. Cis przychodzi do niego, ponieważ Conor szuka pomocy. Nie wie tylko, że tak naprawdę desperacko potrzebuje pomocy dla siebie, a nie dla matki. Drzewo opowiada mu trzy historie, z których chłopiec ma wyciągnąć wnioski. Jednak zanim to nastąpi, Conor musi zmierzyć się z mrokiem w swoim sercu, który naprawdę powoduje zniszczenie.

„Siedem minut po północy” jest kategoryzowana jako książka dla młodzieży, jednak nie widzę powodów, dla których dorośli mieliby po nią nie sięgnąć. Choć być może oni znajdą między stronicami coś zupełnie innego niż tylko opowieść o potworze. To powieść o tym, czego tak naprawdę wszyscy się boimy. To historia o strachu przed stratą i ochotą poczucia ulgi po odejściu bliskiej osoby. To opowieść o rozgrzeszeniu samego siebie z tej ulgi. To książka o tym, co czeka prędzej czy później każdego z nas, nawet jeśli na co dzień staramy się o tym nie myśleć. W głębi serca wiemy jednak, że to kiedyś nastąpi. Ten strach, ten ból, ta ulga a być może i to rozgrzeszenie.

Conorowi się współczuje, ponieważ nie tak trudno postawić się na jego miejscu. Paraliżujący strach o bliskich podczas lektury o chorobie jest chyba jak najbardziej zrozumiały. Do tego dochodzi jeszcze poczucie bezsilności i niesprawiedliwości. A czasami nawet i gniewu, kiedy np. ojcu Conora chce się po prostu dać w łeb.

Patrick Ness przeniósł na karty książki ostatni pomysł pisarki Siobhan Dowd. W tej niepozornej książeczce, liczącej niewiele ponad dwieście stron zawarł piękną i wzruszająca historię. Taką, która chwyta za gardło z mocną i brutalnością potwornego cisu z koszmarów Conora.

Trudno w trakcie czytania nie myśleć o tym, ile trzeba mieć siły, aby znieść odchodzenie ukochanej osoby. I jak wiele trzeba mieć odwagi, żeby wreszcie pozwolić sobie na ulgę.

„Siedem minut po północy” to jedna z tych książek, przy których warto uronić łzę i wierzcie mi, ciężko tego nie zrobić. Może to pomoże, choć na jakiś czas wypłakać z siebie największy strach swojego życia.  Nawet jeśli odkłada się ją ze złamanym sercem.

Przeczytane: 31.01.2022

Ocena: 8/10

środa, 26 stycznia 2022

Obrończynie skarbów: "Dziewczyna z Paryża" K. Cambron

 


RECENZJA PREMIEROWA

 

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak za egzemplarz do recenzji.

 

Kiedy dowiedziałam się, że nowa książka Kristy Cambron zostaje wydana w Polsce, ucieszyłam się. Z jej poprzednią książką, „Wróbel w getcie” rozpoczęła się moja przygoda z recenzowaniem. A był to bardzo udany początek i miałam wobec „Dziewczyny z Paryża” spore oczekiwania.

Tytuł książki jest nieco mylący, sugeruje bowiem tylko jedną główną bohaterkę. Tak naprawdę śledzimy losy dwóch paryskich dziewczyn. Pierwsza z nich, Lila jest krawcową, projektantką pięknej balowej sukni z domu mody Chanel. Losy tej kreacji także niejako będziemy śledzić wraz z akcją książki. Drugą bohaterką jest Sandrine. Z początku nieco zastraszona i bezradna, pracuje dla Niemców przy katalogowaniu dzieł sztuki. Ma tam do czynienia z niezwykle odważną Rose, z pomocą której zaczyna pracować dla francuskiego ruchu oporu, mając za zadanie ocalenie dziedzictwa francuskiej kultury.

Wydawać by się mogło, że Paryż od wieków kojarzy się z beztroską, modą, pięknem i swobodą. Nic bardziej mylnego. Czasy okupacji również dla Paryżan były trudne, pełne strachu, wyrzeczeń, ale i aktów odwagi.

Tytułowe dziewczyny udowadniają, że nawet najmniejsze, niepozorne działanie może mieć zachwycające rezultaty. Lila początkowo tylko podsłuchuje, szykując kreacje dla współpracujących z okupantami kobiet. Szybko okazuje się, że może być użyteczna dla ruchu oporu, nawet jeśli przyświeca jej głównie prywatny cel. Sandrine z przerażonej sytuacją kobiety, przemienia się w zdecydowaną stawić odpór niemieckiemu adoratorowi, a przy okazji ratuje wiele dzieł sztuki. W tym suknię projektu Lili.

Książka napisana jest zgrabnie i przyjemnie. Bohaterki wykreowane zostały w sposób, który nie irytuje czytelnika, (a mnie jakimś cudem często irytują główne bohaterki. O wiele częściej niż bohaterowie). Mało tego, obie udało mi się polubić a także kibicować im w działaniu i wyborach. Również wątki miłosne nie były przesadzone, przedstawione w taki sposób, że można nawet było polubić te pary i wstrzymywać oddech, gdy działo się coś złego.

Autorka skacze trochę po ramach czasowych, ale nie miałam wrażenia zagubienia. Wszystko jest dość klarowne, nie ma niedomówień. Obraz ogarniętego wojną Paryża jest dobrze nakreślony, zwłaszcza że już na pierwszych stronach wraz z postrzeloną Lilą musimy uciekać przed Niemcami.

Atmosfera niepokoju jest gęsta, przede wszystkich w scenach z Sandrine, kiedy ta musi zmagać się z niechcianymi zalotami kapitana von Hillera. W okupowanym mieście śmigają kule, giną ludzie. Jesteśmy świadkami okrucieństwa najeźdźców oraz.. wyzwolonych od okupacji Paryżan.

Jednak „Dziewczyna z Paryża” to nie tylko powieść o wojnie w mieście. To także podnosząca na duchu historia o miłości, wybaczeniu i nadziei. To opowieść o tym, że skarby to nie tylko cenne dzieła sztuki, ale także rodzina, uczucia i odwaga.

Polecam wszystkim lekturę „Dziewczyny z Paryża”. To wartościowa książka, która nie tylko udowadnia, że modne ostatnio hasło „siła jest kobietą” jest prawdą. To także opowieść o tym, że wśród okrucieństwa i strachu można także mieć swój ciepły happy end.

Przeczytane: 26.01.2022
Premiera: 26.01.2022

Ocena: 8/10

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Duchy to najmniejszy problem: "Dziecięcy kram" D. Radziejewski

 


Zrządzeniem losu przeczytałam dwie książki, w których duchy odgrywają ważną rolę, jedna po drugiej.

Autorem tej drugiej jest Daniel Radzejewski i zanim sięgnęłam po jego „Dziecięcy kram”, słyszałam o nim wiele dobrego. Bohaterką książki jest Klara Silva, Brazylijka z Sao Paolo, która tuła się po ulicach ze swoim pięcioletnim synem, starając się jakoś przetrwać. Jej start w życie nie był łatwy. Lata wcześniej w dniu swoich urodzin straciła oboje rodziców. Matka zmarła na atak serca, a ojciec zniknął w tajemniczych okolicznościach. Sama Klara trafiła do domu dziecka, a później w dorosłym życiu ledwo wiązała koniec z końcem. Do czasu aż nie trafia na tajemniczego Alonso Bastosa, właściciela sklepu dla dzieci o dźwięcznej nazwie „Dziecięcy kram”. Ten oferuje jej pracę i dach nad głową, nie wspominając ani słowem o tym, że z pobytem w jego pobliżu może się wiązać wiele niedogodności.

Klara obdarzona jest bowiem rodzinnym przekleństwem. Widzi duchy. Zamieszkanie w domu zaproponowanym przez Bastosa, wiąże się z koniecznością znoszenia ich obecności. A żeby tego było mało, wszystko skazuje na to, że Victor, syn Klary, odziedziczył tę przypadłość. Zmagając się z nawiedzeniami i pracodawcą, którego nie potrafi rozgryźć, Klara usiłuje jeszcze odnaleźć ojca, w czym pomaga jej poznana przez Internet blogerka, piękna Lucimara.

Wiadomo, że duchy to jedna z rzeczy, które lubię najbardziej. Brazylia z kolei znajduje się od jakiegoś czasu w kręgu moich (muzycznych ;) zainteresowań. Nie mogłam sobie więc odmówić zapisania na booktour z „Dziecięcym kramem”. Nie wyczekiwałam jednak jakoś szczególnie jego lektury i może to i dobrze.

Zacznę od plusów. Duchy. Zetknęłam się z opiniami, że Pan Daniel nie zastosował tu zbytniego napięcia, że nie czuje się zdenerwowania. Ja przyznam, że czułam. Większe niż przy lekturze „Zimowych dzieci”. W tych kwestiach jestem masochistką, bo to tak jak przy oglądaniu horrorów, bardzo nie chcę żeby na ekranie pojawił się duch (zwłaszcza te japońskie mnie przerażają :D )… a z drugiej strony bardzo chcę! I tu też chciałam, ciesząc się w duchu, że nie jestem sama w mieszkaniu i wszelkie tajemnicze odgłosy mam na kogo zrzucić.

Niestety odniosłam wrażenie, że to co najbardziej przyciągnęło mnie do tej powieści, zostało zniesione na drugi plan. Klarę nocni goście przerażali tylko momentami. Przez większość czasu, zwłaszcza za dnia, zachowywała się jakby była pogodzona z „rodzinną klątwą”. Pierwsze skrzypce w jej życiu odgrywała chęć odkrycia tajemnicy zaginięcia ojca, a później zdemaskowania swojego pracodawcy. Ani jeden ani drugi wątek ni mnie ziębił ni grzał, (choć rozwiązanie kwestii Bastosa mogło przyprawić o pewien niesmak).

Druga atrakcyjna rzecz czyli Brazylia to niewykorzystany potencjał, bo na dobrą sprawę gdyby nie kilka wspomnianych brazylijskich potraw i opis bogatej dzielnicy Sao Paolo to powieść ta mogłaby się rozgrywać… gdziekolwiek. Czytając ją, nie odnosiłam wrażenia, żebym była za granicami kraju i to wcale nie dlatego, że główna bohaterka miała polskie imię. Autor chciał chyba wykorzystać fakt, że jakiś czas mieszkał w Brazylii. Niestety zmarnował tę szansę, bo tak naprawdę nie miało znaczenia czy akcja rozgrywa się w Sao Paolo, w Lizbonie, Monachium czy Sosnowcu.

Niektórzy recenzujący twierdzą, że powieść była wciągająca. Mnie czytało się ją opornie. Język stosowany przez autora zupełnie mi nie podszedł. Był momentami zbyt dokładny, jak na szkolnych rozprawkach. Zdawanie się na wyobraźnię czytelnika, niepodawanie wszystkiego na tacy czy nieopisywanie każdej rzeczy jak leci cenię sobie zdecydowanie bardziej.

Sam Victor, syn Klary była taką jakby zapchajdziurą, brzydko mówiąc. Nie spełniał fabularnie żadnej roli. Przez większość czasu był zupełnie niepotrzebny i zasiadał do rysowania. I choć raz jego rysunek faktycznie się przydał, tak fakt, że Klara non stop dawała mu kredki i kartkę, żeby móc porozmawiać z przyjaciółką niezwykle mnie irytował. Wierzę, że są aż tak wybitnie grzeczne dzieci, które potrafią zająć się same sobą tylko przy pomocy kartki papieru, ale z wieloma dziećmi już miałam w życiu do czynienia i wiem, że kolorowanie to nie jest zajęcie na długie godziny. Victor po prostu znikał, kiedy był niepotrzebny. (Swoją drogą jakim cudem opieka społeczna nie odebrała dziecka bezdomnej i bezrobotnej matce?)

Podsumowując, cieszę się, że podeszłam do tej książki bez wielkich oczekiwań. Nie czułam się rozczarowana. I gdyby nie oporny dla mnie styl pisania autora, moja ocena może byłaby nawet wyższa. Niestety kilka momentów niepokoju to nie wszystko, czego oczekuje się po tak entuzjastycznie przyjętej przez czytelników książce.

Przeczytane: 20.01.2022

Ocena: 5/10

wtorek, 11 stycznia 2022

"It's just the beasts under your bed, in your closet, in your head"*: "Zimowe dzieci" J. McMahon


 


Powiedzieć, że duchy fascynują mnie od dawna to jak nic nie powiedzieć. Z horrorów zawsze bardziej wolę te, w których straszy zjawa niż szalony facet z zakrwawioną piłą. Zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi (ze szczególnym uwzględnieniem duchów) zaowocowało sięgnięciem onegdaj po Stephena Kinga oraz poszukiwaniami książki, które wciągnie mnie i wzbudzi dreszcz niepokoju niczym „Cmętarz zwieżąt”.

„Zimowym dzieciom” Jennifer McMahon może się to ostatecznie nie udało, ale i tak jestem bardzo zadowolona, że tę książkę kupiłam i przeczytałam. Czuję się usatysfakcjonowana, że to właśnie ona będzie pierwszą zrecenzowaną powieścią w Nowym Roku.

Akcja książki rozgrywa się dwutorowo. W 1908 roku i ponad sto lat później. Na pierwszych stronach poznajemy Sarę, której ekscentryczna cioteczka (kobieta, z którą bohaterka nie jest spokrewniona, ale zaczęła doglądać rodzinę po śmierci matki), pełniąca rolę wiejskiej wiedźmy, zdradza sekret na wskrzeszanie zmarłych. Zaznacza przy tym, że Sara może skorzystać z zaklęcia tylko w naprawdę wyjątkowej sytuacji. Która, jak nietrudno się domyślić, w końcu się nadarza…

Wiek później główną bohaterką historii jest dziewiętnastoletnia Ruthie, która pewnego poranka odkrywa, że jej matka zniknęła, choć to do niej zupełnie niepodobne.

Suniemy przez lekturę, odkrywając dramatyczne sekrety Sary oraz obserwując zmagania Ruthie z życiem, w którym nagle zabrakło najważniejszej osoby a w dodatku pod opieką zostaje sześcioletnia siostra. Kibicujemy im obu.

Muszę przyznać, że historia Sary wzbudza niepokój. Nie jest to może strach czy przerażenie, ale odczuwa się ten masochistyczny przyjemny dreszcz, który każe czytać dalej, czekać na ducha, zagłębiać się coraz bardziej w rozpacz. I nadzieję po wypowiedzeniu zaklęcia.

Nie odczuwałam też zawodu, kiedy przewracałam stronę i widziałam, że kolejny rozdział należy już do Ruthie, (a często tak mam, kiedy historia rozgrywa się dwutorowo lub ma kilku bohaterów; zwyczajnie opowieść jednego z nich zajmuje mnie bardziej). Z każdym kolejnym znakiem zapytania chce się w końcu wiedzieć, gdzie podziała się Alice, jakie skrywa sekrety i co, u licha, ukrywa się w zabitej deskami garderobie.

Styl Jennifer McMahon jest przyjemny. Dość powiedzieć, że przeczytanie stu stron zajmowało mi jakieś dwie godziny a to naprawdę rzadko się zdarza. Jej bohaterowie nie są irytujący, (poza tymi, którzy irytujący być muszą), można z nimi sympatyzować, a Sarze bez zniecierpliwienia po prostu współczuć. Autorka znalazła złoty środek pomiędzy powieścią grozy a obyczajową. Żaden z tych elementów nie jest przesadzony a całość współgra ze sobą tak dobrze, że zwyczajnie chce się ją czytać.

Widziałam opinie zawiedzione otwartym zakończenie, ale tak jak w przypadku mojej ulubionej powieści Kinga, tak i tu uważam, że jest dobre i na miejscu. Dopowiedzenie wszystkiego mogłoby zepsuć klimat. Zresztą ja jestem fanką zakończeń otwartych. Takich, które dają mojej wyobraźni pole do popisu, kiedy już się wydaje, że uczta książkowa skończona wraz z przewróceniem ostatniej strony.

Czy można jednoznacznie stwierdzić, że McMahon czerpała (tudzież zżynała) z Kinga? Nie. Nawet jeśli ma punkty wspólne to motyw wskrzeszania zmarłych jest stary jak świat i sądzę, że nie ma na całym globie osoby, która nie chciałaby spotkać się jeszcze raz z kimś, kto już odszedł. Zamienienie tego pragnienia w tragiczną historię ze straszliwymi konsekwencjami jest dość naturalne.

Polecam wszystkim tę książkę. Nawet zatwardziałym miłośnikom horrorów. Bo choć brak tu jumscare’ów i typowo przerażających momentów, jest to bardzo dobra powieść, w której zarówno miłośnik grozy jak i innych emocji znajdzie coś dla siebie.

Przeczytane: 08.01.2022

Ocena: 7/10


*Tytuł jest fragmentem tekstu piosenki zespołu Metallica, "Enter sandman"