Zrządzeniem
losu przeczytałam dwie książki, w których duchy odgrywają ważną rolę, jedna po
drugiej.
Autorem
tej drugiej jest Daniel Radzejewski i zanim sięgnęłam po jego „Dziecięcy kram”,
słyszałam o nim wiele dobrego. Bohaterką książki jest Klara Silva, Brazylijka z
Sao Paolo, która tuła się po ulicach ze swoim pięcioletnim synem, starając się
jakoś przetrwać. Jej start w życie nie był łatwy. Lata wcześniej w dniu swoich
urodzin straciła oboje rodziców. Matka zmarła na atak serca, a ojciec zniknął w
tajemniczych okolicznościach. Sama Klara trafiła do domu dziecka, a później w
dorosłym życiu ledwo wiązała koniec z końcem. Do czasu aż nie trafia na tajemniczego
Alonso Bastosa, właściciela sklepu dla dzieci o dźwięcznej nazwie „Dziecięcy
kram”. Ten oferuje jej pracę i dach nad głową, nie wspominając ani słowem o
tym, że z pobytem w jego pobliżu może się wiązać wiele niedogodności.
Klara
obdarzona jest bowiem rodzinnym przekleństwem. Widzi duchy. Zamieszkanie w domu
zaproponowanym przez Bastosa, wiąże się z koniecznością znoszenia ich
obecności. A żeby tego było mało, wszystko skazuje na to, że Victor, syn Klary,
odziedziczył tę przypadłość. Zmagając się z nawiedzeniami i pracodawcą, którego
nie potrafi rozgryźć, Klara usiłuje jeszcze odnaleźć ojca, w czym pomaga jej
poznana przez Internet blogerka, piękna Lucimara.
Wiadomo,
że duchy to jedna z rzeczy, które lubię najbardziej. Brazylia z kolei znajduje
się od jakiegoś czasu w kręgu moich (muzycznych ;) zainteresowań. Nie mogłam
sobie więc odmówić zapisania na booktour z „Dziecięcym kramem”. Nie
wyczekiwałam jednak jakoś szczególnie jego lektury i może to i dobrze.
Zacznę
od plusów. Duchy. Zetknęłam się z opiniami, że Pan Daniel nie zastosował tu
zbytniego napięcia, że nie czuje się zdenerwowania. Ja przyznam, że czułam.
Większe niż przy lekturze „Zimowych dzieci”. W tych kwestiach jestem
masochistką, bo to tak jak przy oglądaniu horrorów, bardzo nie chcę żeby na
ekranie pojawił się duch (zwłaszcza te japońskie mnie przerażają :D )… a z
drugiej strony bardzo chcę! I tu też chciałam, ciesząc się w duchu, że nie
jestem sama w mieszkaniu i wszelkie tajemnicze odgłosy mam na kogo zrzucić.
Niestety
odniosłam wrażenie, że to co najbardziej przyciągnęło mnie do tej powieści, zostało
zniesione na drugi plan. Klarę nocni goście przerażali tylko momentami. Przez większość
czasu, zwłaszcza za dnia, zachowywała się jakby była pogodzona z „rodzinną
klątwą”. Pierwsze skrzypce w jej życiu odgrywała chęć odkrycia tajemnicy
zaginięcia ojca, a później zdemaskowania swojego pracodawcy. Ani jeden ani
drugi wątek ni mnie ziębił ni grzał, (choć rozwiązanie kwestii Bastosa mogło
przyprawić o pewien niesmak).
Druga
atrakcyjna rzecz czyli Brazylia to niewykorzystany potencjał, bo na dobrą
sprawę gdyby nie kilka wspomnianych brazylijskich potraw i opis bogatej
dzielnicy Sao Paolo to powieść ta mogłaby się rozgrywać… gdziekolwiek. Czytając
ją, nie odnosiłam wrażenia, żebym była za granicami kraju i to wcale nie
dlatego, że główna bohaterka miała polskie imię. Autor chciał chyba wykorzystać
fakt, że jakiś czas mieszkał w Brazylii. Niestety zmarnował tę szansę, bo tak
naprawdę nie miało znaczenia czy akcja rozgrywa się w Sao Paolo, w Lizbonie,
Monachium czy Sosnowcu.
Niektórzy recenzujący twierdzą, że powieść była wciągająca. Mnie czytało się ją opornie. Język stosowany przez autora zupełnie mi nie podszedł. Był momentami zbyt dokładny, jak na szkolnych rozprawkach. Zdawanie się na wyobraźnię czytelnika, niepodawanie wszystkiego na tacy czy nieopisywanie każdej rzeczy jak leci cenię sobie zdecydowanie bardziej.
Sam Victor, syn Klary była taką jakby zapchajdziurą, brzydko mówiąc. Nie
spełniał fabularnie żadnej roli. Przez większość czasu był zupełnie niepotrzebny
i zasiadał do rysowania. I choć raz jego rysunek faktycznie się przydał, tak
fakt, że Klara non stop dawała mu kredki i kartkę, żeby móc porozmawiać z przyjaciółką
niezwykle mnie irytował. Wierzę, że są aż tak wybitnie grzeczne dzieci, które
potrafią zająć się same sobą tylko przy pomocy kartki papieru, ale z wieloma
dziećmi już miałam w życiu do czynienia i wiem, że kolorowanie to nie jest zajęcie
na długie godziny. Victor po prostu znikał, kiedy był niepotrzebny. (Swoją
drogą jakim cudem opieka społeczna nie odebrała dziecka bezdomnej i bezrobotnej
matce?)
Podsumowując, cieszę się, że podeszłam do tej książki bez wielkich oczekiwań. Nie czułam się rozczarowana. I gdyby nie oporny dla mnie styl pisania autora, moja ocena może byłaby nawet wyższa. Niestety kilka momentów niepokoju to nie wszystko, czego oczekuje się po tak entuzjastycznie przyjętej przez czytelników książce.
Przeczytane: 20.01.2022
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz