Wiadomość o planach wydania „Księcia
Kaladanu” spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, tym bardziej, że w recenzji „Diuny”
pisałam, że marzę o poznaniu księcia Leto sprzed wyruszenia na Arrakis. Co
prawda miałam na myśli raczej moment obierania przez niego władzy, niemniej
fakt, że syn Franka Herberta, Brian wraz z Kevinem Andersonem popełnili książkę
o Leto na Kaladanie sprawił mi niezmierną przyjemność.
Z niecierpliwością zatem
oczekiwałam ponownego spotkania z księciem Leto Atrydą i wreszcie mogę
przyznać, że mam już to spotkanie za sobą.
W „Księciu Kaladanu” Paul ma 14
lat, a więc od rozpoczęcia akcji na Diunie dzieli nas jeszcze mniej więcej rok.
W trakcie czytania odczuwa się już niepokoje tego co ma się wydarzyć. Można
nawet zaryzykować stwierdzenie, że początek książki jest zarówno początkiem
końca, równią pochyłą do tego, co wszyscy wiemy, że musi się zdarzyć.
Z Leto spotykamy się ponownie
przy okazji jego wyprawy na nowo zaadaptowaną przez Padyszacha Imperatora
planetę, który w ten sposób pragnie ukazać potęgę swojego rodu. Książę Kaladanu
leci tam z poczucia obowiązku i choć wszystko zapowiada raczej sztywny festiwal
podlizywania się Imperatorowi, sytuacja staje się dramatyczna, kiedy terroryści
doprowadzają do zamachu. Leto oraz kilku innym szlachcicom (w tym Imperatorowi)
udaje się uciec, ale od tej pory nic nie jest już takie jak dawniej. Porządek
na planetach zostaje zaburzony, ginie wielu przedstawicieli arystokracji,
Padyszach Imperator wyciąga daleko idące konsekwencje, (w co oczywiście
zamieszana jest przyprawa) a na domiar złego i na Kaladanie zaczyna się źle
dziać. Ktoś rozprowadza śmiertelnie groźny narkotyk stworzony z rośliny, która rośnie
tylko na planecie Atrydów.
„Książę Kaladanu” jest zaledwie
preludium (to pierwsza część trylogii), w której sojusze dopiero się zawiązują
a niepokoje zaczynają dopiero wlewać się we wszystkie serca.
Uczynienie z Leto głównego
bohatera uważam za zabieg idealny. Książę nie stracił ani trochę ze swego
uroku, mimo wszelkich przeciwności z jakimi musi się w tym tomie zmierzyć
(zamach na Ottorio, tajemniczy narkotyk, a także bardziej przyziemnie: z kim
skoligacić ród Atrydów poprzez ożenek Paula?). W dalszym ciągu jest
charyzmatycznym i sprawiedliwym władcą, któremu na sercu leży jedynie dobro
poddanych, a nie zyski i bogactwa. Ponowne spotkanie z pozostałymi bohaterami
też jest jakby balsamem dla duszy, choć przecież od momentu, kiedy zamknęłam „Diunę”
na dobre nie minęło nawet pół roku.
Styl syna Franka Herberta oraz
współautora książki, Kevina Andersona nie jest może tak wybitny i niesamowity
jak styl autora pierwowzoru, ale książkę czytało się dobrze i dynamicznie,
(choć mnie zajęło to jakieś dwa tygodnie, bo wciąż nie potrafię ogarnąć się w roli
pani domu). Nie przeszkadzał nawet fakt, że „Książę Kaladanu” to prequel, a
czytelnik zaznajomiony z „Diuną” doskonale wie co stanie się z każdą postacią,
(odbiera to czytającemu dreszczyk emocji w postaci zastanawiania się czy dana osobna
pewno przeżyje w chwilach grozy, których w tym tomie nie brakuje). Dla mnie
możliwość sięgnięcia po „Księcia…” była po prostu cudowną okazją do zanurzenia
się w świecie Atrydów po raz kolejny.
Przeniesienie ciężaru czarnego
charakteru z Harkonnenów na kogoś innego też uważam za fajny zabieg i dobrą
odskocznię, żeby wziąć oddech. Nie żeby Harkonnenowie nie byli w tym tomie złem
wcielonym. Po prostu baron pojawia się na kartach powieści na tyle rzadko, że
można od niego odpocząć. Natomiast przy okazji tropienia produkcji
kaladańskiego narkotyku poczułam się nawet jakbym czytała kryminał, co też było
powiewem świeżości, choć szczerze mówiąc w prozie samego Franka Herberta tego
bym się nie spodziewała. Ale czytelnicze gusta się zmieniają, ludzie nierzadko
narzekają, że w książkach jest za mało akcji. Wygląda na to, że wątek
kryminalny na Kaladanie zawdzięczamy ewolucji literatury.
Czy „Książę Kaladanu” ma jakieś
wady poza tym, że nie jest książką Franka Herberta i próżno się w niej
doszukiwać głębi pierwowzoru, (proszę mnie źle nie zrozumieć, żaden to zarzut).
Jak dla mnie, z punktu widzenia literatury rozrywkowej, nie. Cieszę się, że
mogłam powrócić na Kaladan i zobaczyć się z księciem Leto po raz kolejny, (a
powiedzmy sobie bez ogródek, Leto Atryda już zawsze będzie mieć dla mnie twarz
Oscara Isaaca). Wierni fani „Diuny” mogą być jednak trochę rozczarowani faktem,
że na samym Arrakis przebywamy przez bardzo krótki czas, a czerwie pustyni
spotykamy chyba tylko dwa razy. Nie dziwi to jednak, ponieważ clue akcji skupia
się na planecie Atrydów.
Na koniec nie sposób nie
wspomnieć o wydaniu. Rebisie, to co dostałam w ręce jest przecudne! Piękna
obwoluta z ilustracjami (także wewnątrz) Wojeciecha Siudmaka a także złota
okładka pod obwolutą dopełniają tylko szlachetnego wizerunku „Księcia Kaladanu”.
To wydanie to doprawdy perełka, na którą Leto z pewnością zasługuje.
Nie mogę się już doczekać
kolejnych tomów, zwłaszcza, że pierwszy zakończył się zwrotem akcji, który
sprawił, że serce zaczęło mi bić szybciej, („Ale jak to?!”, krzyczało). I nawet
będąc po lekturze „Diuny” i wiedząc, że wszystko będzie dobrze, poczułam smutek
i niepokój. Czekam na „Panią Kaladanu” z niecierpliwością. Ponowne spotkanie z
Leto, Jessicą, Paulem, Duncanem Idaho czy Gurneyem Halleckiem będzie jak wizyta
starych przyjaciół, którzy usiądą ze mną na kanapie i opowiedzą co u nich i jak
udało im się wyjść z sytuacji, w której widzieliśmy się ostatnio. Nie mam
przecieków co do planowanej daty wydania drugiego tomu, ale będę sobie umilać
oczekiwanie filmową wersją „Diuny”.
Dziękuję Domowi Wydawniczemu Rebis
za możliwość ponownego odetchnięcia powietrzem przesyconym melanżem. Cała
przyjemność po mojej stronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz