Całkiem niedawno miałam
okazję przeczytać niewielką książkę napisaną przez Annie Barrows i Mary Ann
Shaffer, „Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek”.
Ciężko nie przyznać, że tytuł jest intrygujący, kusiła także obojętność
książeczki, gdyż ta liczy sobie zaledwie około 200 stron. Wiedząc, że akcja
powieści rozgrywa się tuż po II wojnie światowej, zasiadłam do lektury z
nadzieją.
Historia opowiada o
Juliet, młodej pisarce, która zyskała rozgłos, pisząc felietony o wojnie do
gazety. Aktualnie poszukuje tematu do napisania książki i ta szansa przydarza
się, kiedy otrzymuje list od mieszkańca wyspy Guernsey. Początkowo niewinna
korespondencja o literaturze od słowa do słowa odkrywa przed Juliet tajemnice Stowarzyszenia
Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek i ich przetrwanie
niemieckiej okupacji. Historia wydaje się być dla głównej bohaterki na tyle interesująca, że postanawia osobiście
zjawić się na wyspie. Tam poznaje pozostałych członków Stowarzyszenia, (którzy
zresztą wcześniej też kontaktowali się z nią listowanie) i zakochuje się w
pięknie wyspy i prostocie mieszkańców, choć jednocześnie każdy z nich jest
jedyny i niepowtarzalny.
Wyjątkowość tej książki
polega na fakcie, że została napisana w formie epistolarnej. O wszystkich
wydarzeniach dowiadujemy się z listów, zarówno tych pisanych do Juliet, ale i
przez Juliet (nie tylko do mieszkańców wyspy, ale również do jej przyjaciół z
Londynu). Młoda dziewczyna, korzystając z faktu, że posiada przyjaciół z
dzieciństwa, szczegółowo relacjonuje im dni spędzone na wyspie. Dzięki temu i
my jesteśmy świadkami wydarzeń, od odrzuconych zaręczyn po (nie do końca
niespodziewany) ślub w finale powieści.
Forma epistolarna to
jednak też dla mnie największy minus tej pozycji. Choć styl listów jest lekki,
przyjacielska, a każdy z autorów korespondencji ma swój styl, znacznie
utrudniało mi to czytanie. Wybijało z rytmu. Czytałam o jakimś wydarzeniu,
zaraz list się kończył i niejednokrotnie następowało po nim kilka depesz
pisanych wielkimi literami. Pomagało to w odbiorze emocjonalnym książki, ale
nie sprawiało, że lepiej się w nią wciągałam. Brakowało mi dialogów, a to
zawsze utrudnia mi czytanie, spowalnia tempo. Miałam przy tej książce potężne
problemy z koncentracją. Dość powiedzieć, że dwustustronicową książeczkę
czytałam dwa tygodnie. Z trudem dobijałam do przeczytania 40 stron,
niejednokrotnie wybierałam słuchanie muzyki lub jakiś seans, zamiast poświęcenia
powieści kilku chwil.
To dość przykre, ponieważ
książka była urocza. Juliet oraz jej przyjaciele z Guernsey to naprawdę mili
ludzie, których aż chciałoby się poznać w rzeczywistości. W zasadzie chyba
każdy z nich wzbudził moją sympatię, może poza jedną mieszkanką wyspy, która na
szczęście daje o sobie znać dwa razy i niedoszłym narzeczonym Juliet, którego
roszczenie sobie praw do dziewczyny wprost mnie oburzał. Motyw wojennych przeżyć
bohaterów jest moim zdaniem dobrze nakreślony, pojawia się tu także postać „dobrego
Niemca”, a także bohaterskiej postawy jednej z postaci, która za swoją odwagę
ląduje w obozie koncentracyjnym i to ona staje się w końcu główną postacią w
wymarzonej książce Juliet.
Nie zamierzam nikomu tej
książki odradzać, ponieważ naprawdę jest urocza a roztrzepana Juliet może
wzbudzać jedynie pozytywne uczucia. Nie spodziewajcie się tu jednak wartkiej
akcji. A jak już przywykniecie do listowego stylu, w jakim książka jest
napisana, niewykluczone, że jej czytanie pójdzie Wam znacznie lepiej niż mnie.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz